– Chłop jesteś stary, Szökölön – rzekł Kania – i nie będę cię ani napominał, ani pouczał. I nie żądam też od ciebie wytłumaczenia, ale powiem ci jedno: jeżeli jeszcze raz narazisz nas na wsypę, to się rozstaniemy. To sobie zapamiętaj. Szökölönowi zrobiło się nieswojo.
– Kiedy ja sam dobrze nie wiem, co mi się wtedy stało. Nie chciałem, żebyście mieli przeze mnie zgryzotę, będę się w przyszłości pilnował.
Wyciągnął dłoń do Kani.
– Zgoda?
– Pamiętaj, co ci mówiłem. Nie jesteś małym dzieckiem. Nie rób już więcej grandy.
– Jak mówię, że nie, to nie.
– Pal cię licho!
Atmosfera spokoju zapanowała w zacisznym kącie pod kasą. Na przypieczętowanie zgody Baldini zaproponował wypicie butelki wina, co skwapliwie zostało przyjęte przez całe towarzystwo.
– Więc dokąd jedziemy? – zapytał Haber.
– Do Wiednia – odpowiedział Kania.
– A jak określisz cel podróży? Żebyśmy znowu nie jechali w kajdankach.
– Jedziemy na kurs przeciwlotniczy, co? Tak będzie dobrze? Wyglądamy właśnie tak, jakbyśmy wracali prosto z frontu. Baldini, wyjmiesz z mego plecaka srebrne medale i odznaczysz każdego jednym. Będzie to lepiej wyglądało. Więc jak napisać, kurs przeciwlotniczy czy co innego?
– Może być nawet kurs łażenia na czworakach, aby się tylko dostać do tego Wiednia. A tam kamień w wodę… Kiedy będzie pociąg?
– Przed dwunastą.
– Mamy trzy godziny czasu.
Usiedli na rozesłanym kocu i zaczęli grać w karty. Koczowisk takich było więcej. Niektórzy żołnierze leżeli pod ścianą na gołej posadzce kamiennej i oparłszy głowę o plecaki spali twardo, z otwartymi ustami, mimo panującego dokoła rozgwaru. Szary kolor mundurów dominował wszędzie i monotonia tej barwy zlewała się w jeden smutny motyw beznadziejności. Twarze wielu żołnierzy nie różniły się od barwy munduru i można było na nich wyczytać wszystkie cierpienia wielkiej rzezi światowej.
Na jednej z ławek, oparci głowami o ścianę, siedzieli nieruchomo, rzędem, żołnierze z żółtymi karteczkami, przewleczonymi przez dziurkę od guzika górnej kieszeni kurtki. Twarze ich były zielonkawe lub jaskrawożółte. Dwaj brodaci sanitariusze, o takim samym zmęczonym wyglądzie, nie wyjmując fajek z zębów poili tych żołnierzy mlekiem z manierek. Pili bez podnoszenia głowy, bez żadnego ruchu rąk, z zamkniętymi oczami, tylko grdyki im się poruszały. Robili wrażenie siedzących mumii.
Przechodzący obok żołnierze rzucali spojrzenia na żółte karteczki, na których wydrukowane było czarnymi literami: Gasvergiftung (Zatrucie gazami).
Po przybyciu karetek szpitalnych sanitariusze układali zatrutych gazami na noszach. Zatruci otwierali szeroko oczy i toczyli nimi dokoła nic nie rozumiejąc. Jeden z nich dostał gwałtownych torsji i piersi miał pokryte krwawymi wydzielinami, wyrzucanymi z zająkliwym kaszlem. Sanitariusze brali ich za ręce i nogi, kładli na noszach obojętnie, jak wory z mąką, i nieśli przez salę ze zmęczonymi twarzami, na których wyryta była obojętność na wszystko. Groźne widmo wojny znikło wraz z ostatnimi noszami i kiedy karetki odjechały sprzed dworca, tłum, który na chwilę ucichł i milcząco patrzył na koszmarny korowód żywych trupów, powoli zaczynał rozbrzmiewać dawnym gorączkowym rozgwarem.
– Ciekawa rzecz, jak nam pójdzie w tym Wiedniu?
– Ja was w Wiedniu zaopatrzę w takie murowane dokumenty – zapewniał Haber – że będziecie mogli robić grandy na ulicy w biały dzień z każdym spotkanym żandarmem. Oczywiście, jak się już przebierzemy w cywila.
– Zapomniałem, jak się wiąże krawaty – martwił się Hładun.
– Przypomnisz sobie prędko. Wszyscy dostaniecie posady u mego teścia – mówił dalej Haber – i możecie być pewni, że reszta wojny przejdzie nam dosyć wesoło, tylko że ja tam mam żonę i będę się musiał pilnować.
– Ja tam też mam swoich dawnych znajomych – zauważył Baldini.
– Chyba im nie będziesz składał wizyt?
– On jednak ma rację – stwierdził Kania – i zdaje mi się, że będziesz musiał dla bezpieczeństwa zapuścić sobie brodę.
– Zapuszczę sobie bródkę… trudno – westchnął Baldini – chociaż będę wyglądał jak dziad…
Jakiś cywilny jegomość, trochę krótkowzroczny, idąc do kasy zawadził nogą o plecak, wpadł w sam środek gwarzącego towarzystwa i rozciągnął się jak długi.
– Uczy się pan pływać? – zapytał Szökölön. – źle pan trafił, bo to jest koc, nie Dunaj.
Stropiony cywil grzebał się na podłodze nieporadnie, gdyż obie ręce zajęte miał paczkami. Hładun chciał mu pomóc, ale Szökölön chwycił go za rękę.
– Słusznie – odezwał się Haber – niech się uczy o własnych siłach stawać na nogi.
Cywil z trudem powstał i mruczał coś pod nosem,
– Ma pan żal do nas, szanowny panie?
– Mogliby panowie swoje bagaże trzymać przy sobie. Nie kładzie się ich na środku sali, żeby się ludzie przewracali.
– Trzeba brać oczy do ręki, łaskawco, i lepiej patrzeć – replikował Szökölön – a jeśli się panu nie podoba, to mogę panu dać w zęby i zaraz panu się wzrok rozjaśni, tudom?
– Pan jest ordynarny, panie! – zirytował się cywil. – Nie zrobiłem przecież panu żadnej krzywdy. Prędzej panowie zasłużyli sobie na wymówki, nie ja. Nie kładzie się plecaka tam, gdzie się chodzi.
– Nie kłóć się pan, człowieku, i zamknij buzię. Do widzenia!
Cywil zdenerwowany upadkiem, który naraził go na śmiech stojących opodal w kolejce innych podróżnych, pragnął wyładować swoje niezadowolenie na Szökölönie.
– Cywil jest też takim samym obywatelem jak pan i nie można nim tak pomiatać. Szökölön drwiąco się skrzywił.
– Takim samym w każdym razie nie jest; ja panu zaraz wyłożę, jaki jest porządek. I zaczął mu wykładać.
– Każdego rekruta tego się uczy. Najpierw idzie pan generał. To jest najwyższa figura. Potem pułkownik, podpułkownik, major, kapitan, oberlejtnant, lejtnant, fenrich, oficirssztelfertreter, sztabsfeldfetoel, feldfebel, cugsfirer. Niech pan się nie denerwuje i wysłucha do końca. Przyda się to panu na wszelki wypadek. Potem idzie kapral, potem frajter, potem szeregowiec, potem ordynans, potem długo, długo nic, potem szufeca, potem znowu będzie długo nic, potem wojskowa latryna i znowu bardzo długo nic i dopiero wtedy idzie cywil. Nie wiedział pan tego? Taki z pana obywatel… Jeśli się panu to nie podoba, wyrżnę pana w czoło i będzie pan chorował na rozmiękczenie mózgu. Chcą panu tego zaoszczędzić i mówię: Idź pan do diabła! Abtreten!
Cywil patrzył na Szökölöna, wysłuchał do końca, wreszcie wzruszył ramionami i odszedł, ale po drodze do kasy dwa razy się obejrzał. Jędrny wykład wojskowy, że po ostatniej szarży następuje onuca, potem wychodek, a dopiero po długiej pustce cywil, odebrał mu ochotę do dalszej dyskusji.
Szökölön wykazawszy nicość cywila pociągnął z manierki. Baldini powstał.
– Dokąd? – zapytał Kania.
– Coś mnie… tego… – potarł się dłonią po żołądku.
Po pewnym czasie Kania, zaniepokojony nieobecnością Baldiniego, poszedł go szukać. Na końcu peronu stał długi barak drewniany, opatrzony napisem: Mannschaftslatrine. Wszedł do wnętrza i rozejrzał się. W świetle słabej żarówki zauważył kilka stękających postaci, ale w żadnym z przykucniętych nie rozpoznał Baldiniego. Ktoś za jego plecami zapalił zapałkę i przybliżywszy ją do ściany na wysokości oczu wodził nią, jakby czegoś szukał.
– Coś tam zgubił?
Baldini odwrócił głowę i szepnął:
– Chodź bliżej.
Zapalił drugą zapałkę i oświetlił nią kawałek ściany.
– Czytaj! Masz zapałki? Ja ci poświecę.
Kania stanął obok niego i wytężył wzrok. Gładkie deski były pokryte wykonanymi ołówkiem chemicznym naiwnymi rysunkami, przedstawiającymi wyolbrzymione organa płciowe męskie i kobiece oraz różne sceny świadczące o zboczonych gustach ich autorów.
– I to cię tak zainteresowało?
– Zaraz… popatrz tutaj, to i ciebie zainteresuje.
W poprzek kilku rysunków, wykonanych dawniej i już niewyraźnych, czerwienił się grubymi literami napis: Deserteure Achtung! Wiener-Züge voll Schülern der letzten Gendarmerieschule! Hunde! (Dezerterzy, uwaga! Pociągi wiedeńskie pełne uczniów ostatniego kursu żandarmskiego! Psy!). Obok znajdował się drugi napis: Kameraden mit falschen Dokumenten! Hütet euch vor Wiener-Zügen! (Koledzy z fałszywymi dokumentami! Strzeżcie się pociągów wiedeńskich!).
– Porządne chłopy.
– A teraz zobacz: dzisiejsza data. 23 września 1918. Ten sam charakter pisma i ten sam kolor ołówka.