Выбрать главу

– Hm.

– Tutaj jest data o dwa dni wcześniejsza.

– Wynika z tego, że pociągi wiedeńskie kontrolowane są przez jakieś niezłe bestie.

– Mamy szczęście!

Inne napisy, nakreślone przez solidarnych dezerterów ze wszystkich frontów, podawały różne informacje do użytku i ku przestrodze braci łazików wszelkiego autoramentu, którzy, dzięki doświadczeniom autorów tych komunikatów, mogli w ten sposób orientować się co do kierunku dalszego kluczenia przed wyżłami żandarmskimi. Kania czytając te napisy znalazł i kilka polskich, z których jeden szczególnie go zainteresował:

“Rodacy! Czekamy na was w Santa Maria di Vettere Capua i Le Puy! Meldujcie się na podsłuchy nocne!”

– Z drugiej brygady legionów… Cwaniaki!

– W Santa Maria jest obóz, gdzie gromadzi się Polaków i organizuje się z nich dywizję. Co to znaczy Le Puy, nie wiem. To we Francji.

– Tam pewno Haller organizuje swoich. Ale dlaczego każą meldować się na podsłuchy nocne?

– Z podsłuchu łatwiej zwiać. Wystarczy, jeśli powie się przed naszymi liniami, że się jest Polakiem. Samoloty rozrzucają stale nad pozycjami ulotki w różnych językach, informujące, jak trzeba to robić.

Inne napisy wyrażały zwięźle przywiązanie ich autorów do monarchii:

“Koledzy! Sr… na Najjaśniejszego Pana! Niedługo się wszystko skończy.” Nasi bohaterowie po szczegółowym obejrzeniu ścian wyszli na peron trochę przybici wiadomościami zdobytymi w tak oryginalny sposób.

– Mam jeszcze tylko jeden dokument podróży. Ten do Wiednia na nic. A to pech…

Haber przyjął przyniesione wiadomości nieufnie i poszedł je sam sprawdzić. Kiedy wrócił, splunął.

– Psiakrew, szczęście! Żebyśmy od razu jechali z Koszyc do Wiednia, nie byłoby tego.

– Nikt nie jest winien, że teraz akuratnie kończy się kurs żandarmerii. Nie jestem prorokiem.

– Więc co mamy z sobą zrobić?

– Chyba zostać w Budapeszcie.

– O tym nie ma mowy – sprzeciwił się kategorycznie Kania. – Z Budapesztu musimy wyjechać jeszcze tej nocy.

– Ale dokąd?

– Do Grazu.

– A w Grazu co?

– Tam jest spokojnie. Było kilka informacji, że można się zadekować w szpitalach. Jest ich tam mnóstwo. Może się wykombinuje jaki dokument albo co i przesiedzimy trochę.

– Tak… Będziemy jeździli diabli wiedzą gdzie, a w Wiedniu czeka na mnie żona.

– Poczeka. Dopóki ze dwóch żandarmów nie wyleci z pociągu do Dunaju i dopóki się te tygrysy nie przyzwyczają, linia wiedeńska jest dla nas zamknięta.

– Można by z innej strony zajechać, nie od Budapesztu.

– Jeżeli odbywają praktykę na linii Budapeszt – Wiedeń, to prawdopodobnie i na innych liniach prowadzących do Wiednia.

Rozważali teraz możliwości wyjazdu z Budapesztu w takie okolice monarchii, gdzie by można było już do końca wojny przesiedzieć bez podróżowania.

– Może jednak kropnąć się do Banatu – zaproponował Szökölön. – W całym Banacie czuję się jak w domu. Przechowają nas tak, że sam diabeł nikogo nie znajdzie.

– Więc jak, panowie? Decydujemy się, bo za dwie godziny upływa termin naszego wyjazdu i możemy narwać się na jaką kontrolę.

– No cóż? Wystawiaj dokument do Grazu.

Kania udał się do sali restauracyjnej, gdzie, zasłonięty przez Baldiniego i Habera, wypełnił przy stoliku dokument podróży do Grazu. Jako cel podróży podał pobranie materiałów sanitarnych dla korpusu we włoskim Tyrolu. Ważność dokumentu określił na cztery dni.

Pociąg do Grazu odchodził przed drugą w nocy, więc, aby zabić czas, wyszli z dworca i wstąpili do pierwszej z brzegu restauracji, gdzie zamówili kolację. Siedzieli tam do północy, po czym powrócili w trochę już różowszych humorach na dworzec.

DO GRAZU

Pociąg, do którego wsiedli, zapełniał się szybko i o zajęciu całego przedziału nie było mowy. Przeważna część pasażerów wojskowych składała się z rekonwalescentów, którzy odsyłani byli z różnych szpitali na dokończenie kuracji do Grazu.

W przedziale drzemał już jakiś feldfebel, który wejście ich przywitał z niezadowoleniem, ponieważ musiał wstać i ustąpić miejsca na ławce. Zrobił to zresztą dopiero wtedy, kiedy Kania odsłonił lampę i zaprezentował mu swoje medale i oznaki na kołnierzu. Przedstawił się przy tym, ale jakoś tak niewyraźnie, że nie mogli odgadnąć, jakiej jest narodowości. Bezpośrednio przed odejściem pociągu weszli do przedziału dwaj marynarze. Zasalutowali z charakterystycznym niedbalstwem, właściwym całej marynarce w zetknięciu się z wojskiem lądowym. Miejsca zajęli z hałaśliwą nonszalancją i nie zważali zupełnie na resztę pasażerów. Zachowanie się ich denerwowało szczególnie Szökölöna, który szukał okazji do wyładowania nagromadzonej w sobie irytacji. Kiedy pociąg ruszył, wyjął z plecaka karty.

– W co panowie grają? – zapytał feldfebel.

– We wszystko, w co można ograć jakiegoś bogatego pana feldfebla – odpowiedział Szökölön. – Przy naszym żołdzie każda setka ma swoją wartość.

– Wysokie żołdy dostajecie panowie, jeżeli gracie na setki.

– Takie żołdy są niezłe – zauważył jeden z marynarzy. Szökölön ucieszył się z okazji.

– A komu mają tak płacić? Wam?

– Jeżeli już o tym mowa, to takie wysokie żołdy powinna dostawać marynarka.

– Niby za co? Za to, że sobie jeden z drugim żuje prymkę na czółnie?

– Tylko nie czółnie… te!

– Prędkoś się ze mną spoufalił, jak świnia z pastuchem. “Nie na czółnie”, hm! widziałem ja te pancerniki dunajowe! Jakbym się dobrze najadł, to przeniósłbym go w zębach z jednego brzegu na drugi. Kichnąć i zatonie!

– Za takie gadanie powinieneś, bracie, tak w pysk dostać, żebyś wyleciał przez okno i kilka razy okręcił się dokoła jakiego słupa telegraficznego jak glista – zareplikował marynarz – ale nie chce mi się ręki brudzić takim wszawym piechociarzem. Tfu!

– E, matróz! Nie wycierajcie sobie tak zębów wszawą piechotą, dobrze?

Marynarz spode łba popatrzył na medale Kani. Wzbudziły w nim respekt.

– Nie wolno pomiatać marynarką, panie feldfebel…

– Piechotą też nie wolno pomiatać. Za duże wam grzebienie pourastały, rolmopsy, piklingi wędzone! Włazi taki do przedziału i łapę do swego talerzyka przykłada, jakby łaskę robił, że starszemu salutuje! Cóżeś ty za dygnitarz jeden z drugim?

– Dymaj na front i tam się stawiaj – złośliwie odezwał się Haber.

– Albo idź do Syrii i rżnij się na pustyni z Arabami – dodał Hładun – tam bądź mądry!

– Bohaterowie! Wilki morskie! Wam nawet długie portki na to dali, żebyście nie mogli wiać w bitwie. Takie szerokie pantalony przeszkadzają w pływaniu i nie można tak sobie, ni z tego, ni z owego, wskoczyć do wody i odpłynąć na brzeg, a stamtąd patrzeć, jak macierzysty okręt idzie na dno. A wyrywać umiecie! W Poli coś o tym mogliby powiedzieć, gdyby tak popytać w porcie, jak ta marynarka była waleczna, kiedy pokazała się włoska łódź podwodna. Teraz robią blokadę i nawet siatki powpuszczali w wodę, żeby więcej takich gości nie było, bo musieliby wiać na piechotę. A w wagonie nadyma się taki śledź w oliwie, taka nędzna szprotka, jakby nie wiadomo jakie cuda robił! I grozi jeszcze komuś, że da w pysk! Kto? Komu? – Dosyć – przerwał Kania, kiedy zauważył, że marynarze zgrzytają zębami i jeden z nich w niedwuznacznych zamiarach sięgnął do kieszeni – nie gadać z nimi!

– Befehl, Herr Feldwebel! Rzeczywiście, nie warto sobie języka strzępić z takimi dziadami, bo się potem gotów pochwalić, że z nim frontowy żołnierz rozmawiał. I mógłby jaki bałwan uwierzyć, że się taki niehonorowy żołnierz znalazł.

– I wstyd z tego na froncie – uzupełnił Hładun – hańba na całą piechotę. Ja się nawet nie przyznam, że razem z nimi w jednym wagonie jechałem, boby mi za złe wzięli, że od razu nie wywaliłem ich na zbitą mordę.

– Słusznie – wtrącił Haber – rzeczywiście nie można się przyznać do takiego poniżenia, bo gotowi jeszcze za karę przenieść nas do marynarki.

– Wtedy nie pozostałoby nic innego, jak założyć pętlę na szyję i poszukać suchej gałęzi – odezwał się Baldini – raczej śmierć niż taka hańba.

Obcy feldfebel pokiwał głową i obrócił wesołą twarz do marynarzy.

– Dojechali wam niezgorzej. – Żeby to w porcie – westchnął z żalem jeden z marynarzy – już by dwie karetki sanitarne miały pasażerów.