Выбрать главу

– Nie mogliście mnie powiedzieć?

– Kiedy? Przecież spaliśmy.

– Źle zrobiłem, że nie odebrałem od was pieniędzy. Nie dosyć, że człowiek stracił grubszą sumę, to mu jeszcze kochani koledzy dopomagają do wyzbywania się tych resztek, jakie pozostały. I to na rum! Pały pijackie! A co będziemy jutro żarli? Wy tylko, aby żłopać, aby chlać.

– A po coś ty kupował?

– Kupiłem za psie pieniądze. Dwadzieścia koron dałem za to. Obliczyłem, że zostanie nam jeszcze trochę pieniędzy, bo wiedziałem, że wy też coś macie. Po ile płaciliście?

– Po sześć.

– No tak. Nie trzeba było pomyśleć o płaszczach? Zimno się robi.

Podczas tej krótkiej wymiany zdań Baldini i Hładun patrzyli na siebie trochę nieswojo. Kania pociągnął z manierki i oddał ją Szökölönowi.

– Niezbadane są wyroki Opatrzności – westchnął Baldini. – A ty znowu co?

– Nieszczęście.

– Co się stało.?

– My, uważasz… hm… kiedyście spali… tego…

– Co “tego”?

– Zdarzyła się okazja i… hm… tego… bardzo tanio… rum.

– Tego… okazja… hm… tego… rum… tego! W pysk bić i patrzeć, czy równo puchnie! Kania z irytacją zakorkował manierkę i oddał ją Haberowi.

– Okazje, psiakrew! Ostatnie pieniądze wydają na rum! Dobrane towarzystwo! I jak sekretnie! Niech was, kochani przyjaciele, diabli wezmą z waszymi okazjami! Tak. Teraz zamiast płaszczy mamy dwanaście manierek rumu! Okazje.

– Nie powinieneś się tak właściwie ciskać, bo rum rzeczywiście kupiony okazyjnie. Kania spojrzał wściekle na Szökölona.

– Nie gadaj przynajmniej!

– To jest oryginalny rum oficerski.

Kania wyszedł na środek ulicy i zakomenderował:

– Direktion mir nach! Marsch! (Kierunek za mną, marsz!).

Nie oglądając się za siebie ruszył ulicą, a towarzysze szybko ustawili się w dwójki i podążyli za nim z nosami na kwintę. Po drodze obie pary zaczęły się sprzeczać ze sobą o to, kto nie powinien był kupować.

Wyrzucali sobie wzajemnie niesolidarność, czym zirytowany Kania włóczył ich po różnych zaułkach i, dopiero kiedy się dobrze zmęczył i zgrzał, poprowadził ich z powrotem na dworzec. W tłumie zalegającym poczekalnię nie widać było żandarmów, weszli więc do swego kąta, w którym tymczasem rozłożyło się dwóch ułanów obrony krajowej.

– Jazda stąd!

Ułani złymi spojrzeniami ogarnęli Kanię, zebrali swoje rzeczy i ciągnąc niedbale koce po podłodze odeszli.

– Widać niedawno kontrolowali, bo nikt nie śpi – zaczął mówić Szökölön rozścielając koce. – Mamy spokój do jutra. Kania był przybity i zły.

– Spokój do rana, a rano co? Wdepnęliśmy w ten Graz jak Piłat w Credo. Żebym złapał tego drania, co mnie okradł, wybiłbym mu po zębie trzonkiem od bagnetu. Prawie tysiąc koron.

Haber wyjął z plecaka konserwy i otwierał je bagnetem.

– Co się stało, to się nie odstanie! Trudno! Jemy, panowie!

Smutno połykali kawałki zimnej wołowiny w galarecie i z pewnego rodzaju zażenowaniem, nie patrząc Kani w oczy, pociągali z manierek. Baldini przed każdym łykiem wzdychał, a na twarzy miał wyraz takiej rezygnacji, jakby pił z przymusu. Zdenerwowały te jego grymasy Kanię, który dał upust swemu humorowi.

– Nie rób ze mnie wariata swoimi minami. Tobie, moczymordo, tylko to w głowie, aby chlać!

– Mnie naprawdę przykro, że tak się stało. Nic nie wiedziałem, że oni kupili. Myślałem, że się przyda. Chłodno wieczorami, rum tani…

– Nie wiem teraz, za co kupimy płaszcze. Był tu jakiś złodziej, któryś z was kazał mu podobno przyjść. Oddajcie mi resztę pieniędzy.

– Musimy sobie zostawić trochę, bodaj po pięć koron – zastrzegał się Szökölön – może się zdarzyć jaka gra w karty.

– Zostawię wam po pięć koron. Więcej ani centa. Niebawem przyszedł żołnierz, który zaofiarował płaszcze.

– Więc, panie feldfeblu?

– Za dużo pan żąda.

– A po ile pan chciałby nabyć?

Kania zapalił papierosa i udawał, że do nabycia płaszczy nie bardzo mu się spieszy.

– Po dziesięć koron za sztukę mogę dać. Jeszcze nie zima i nie jesteśmy na Syberii. Żołnierz pokręcił głową.

– Po tej cenie nie mogę.

– A ja więcej nie mogę zapłacić.

– Słuchaj no, bratku – wtrącił się Szökölön – między nami mówiąc, nie masz wytwórni płaszczy wojskowych i wszyscy o tym dobrze wiemy, że te płaszcze wyjdą z jakiegoś magazynu. I tak was nic nie kosztuje. Aby za bramę wynieść tobołek i fertig.

– A to nie jest ryzyko? Nie tak to łatwo.

– A ty byś jeszcze chciał, żeby płaszcze wyszły z magazynu same i zameldowały się u nas? Za pięć minut strachu więcej jak po dziesięć koron nie warto dać.

– Nie masz zmysłu kalkulacyjnego – tłumaczył Haber. – Płaszcze nie kosztują was nic. My za nie dajemy pięćdziesiąt koron. Pół setki. Takie pieniądze z nieba nie spadają. Ty zarobisz na tym dwadzieścia koron, powiedzmy, a twój wspólnik trzydzieści. Mało? Za pół godziny fatygi? Daj mnie, Boże, po wojnie takie zarobki. Idź po te płaszcze, dostaniesz forsę i szlus!

– Ten mój kolega, co ma te płaszcze, lubi popić; żebym dostał jeszcze ze dwie manierki, to może się zgodzi. Kania pytająco spojrzał na Habera, który skinął głową.

– Dodam panu jeszcze manierkę. Przynoś pan te płaszcze. Tylko żeby były nowe i z sukna.

– Takie jak marszkompanie fasują, panie feldfebel. Przedsiębiorczy landszturmista wyprosił jeszcze pół manierki rumu i odszedł.

– Dobrze się wiedzie w naszej ojczyźnie – odezwał się Szökölön. – Na froncie marzną, a tutaj możesz za dziesięć koron kupić nowy płaszcz. Długo to tak może trwać? Jeszcze miesiąc, dwa. Niech tylko zima przyjdzie.

Żołnierz powrócił w kilkanaście minut później z dwoma plecakami. Płaszcze były z prawdziwego sukna i nosiły pieczątki wiedeńskie z datą “1917”.

– Ma pan pieniądze i rum.

Kiedy każdy swój płaszcz włożył do plecaka, trochę się im humory poprawiły; przynajmniej byli zabezpieczeni przed zimnem.

– Pozostało w majątku ogółem z tym, co wy macie, sześćdziesiąt koron – oznajmił Kania, smętnie wzdychając – akurat na dwa, trzy dni. Ale co będzie dalej, przyjaciele, nie wiem.

– Z Grazu trzeba się wynieść.

– To jest jasne, ale w jaki sposób?

Naradzali się przez dłuższy czas, po czym zgodnie ustalili, że najlepiej wrócić na Węgry, gdzie przynajmniej łatwiej można się przeżywić.

– Musimy jeszcze wykombinować sposób przedostania się tam.

To były właśnie najtrudniejsze zadania do rozwiązania. Na nic zdały się pomysły wędrówki pieszo i jazdy na gapę, gdyż krzyżowały je groźne widma żandarmów, stojąc w poprzek każdej drogi w monarchii. Kania błądził oczami po sali i nagle wpadł mu do głowy jakiś pomysł.

– Wykradnę dokument jakiemu podoficerowi.

– Żeby ci się to udało, byłoby nieźle.

– Na oryginalnym dokumencie można już wyskrobać i dopisać wszystko, co potrzeba – zauważył Haber. – Znam się trochę na tych rzeczach.

– No więc spróbuję szczęścia – zdecydował się Kania. – Trzeba będzie upatrzyć jaką ofiarę, spoję ją i może mi się uda. Cel uświęca środki.

Wyjął z plecaka manierkę rumu i konserwę, otworzył ją, włożył do papierośnicy papierosy i wyszedł z zacisznego kąta za palmą na salę.

Przeszedł się między gęsto obsadzonymi stołami, bystro łowiąc czujnymi spojrzeniami gwiazdki na kołnierzach. Po jednej stronie poczekalni, bliżej bufetu, ustawione były okrągłe stoliki, przy których siedzieli przeważnie podoficerowie. Kania zauważył jakiegoś feldfebla czytającego przy jednym ze stolików gazetę.

Przed nim stał napełniony do połowy kufel, z którego pił małymi łykami. Od czasu do czasu odrywał oczy od gazety i błądził nimi po sali jakby wyczekująco, po czym wzdychał i znowu zagłębiał się w czytaniu. Na piersiach miał kilka odznaczeń bojowych i Kania, okrążając go z daleka, jak myśliwy zwierzę, doszedł do wniosku, że jest to na pewno jakiś frontowiec czekający na pociąg. Po krótkiej obserwacji zdecydowanie podszedł do stolika.

– Pozwoli pan, kolego, że sobie tutaj zjem coś niecoś. Feldfebel szybko odłożył gazetę.

– Proszę bardzo.

Kania usiadł i postawił przed sobą manierkę, kubek i konserwę.

Feldfebel z westchnieniem spojrzał na stół i łyknął z kufla. Widać było po nim, że pragnąłby rozpocząć rozmowę, ale waha się. Kiedy Kania zaczął wyjadać nożem z puszki, zdecydował się przemówić.