– No dobrze, ale skąd pan właściwie jedzie? Z Kimpolunga do Ostrawy? Którędy? Mnie pan tego nie wytłumaczy, kapralu. Nie rozumiem. Pierwszy raz mi się zdarza podobnie zwariowane okrążanie celu podróży. Przyznaj się pan, żeś się gdzieś spił i wlazłeś pan do pociągu na ślepego, co?
Kania stał przed nim na baczność z głupią twarzą i udawał zawstydzenie.
– Zgadł pan, panie wachmistrzu – przyznał z szacunkiem, który ujął wachmistrza. – Spotkałem kolegę i spiłem się rzeczywiście, ale bardzo pana proszę nie robić z tego sprawy, bo nie chcę sobie psuć opinii w oddziale.
Żandarm zwrócił mu dokument.
– Sprawy z tego mogę nie robić, bo nie chcę panu dla takiego głupstwa łamać kariery, ale na trzeciej stacji musi pan ze mną wysiąść. Podstempluję panu w komendzie dworca dokument, żeby pana w dalszej podróży nie zamknęli. Te srebrne medale pana ratują, bo inaczej napisałbym raport do pańskiego dowódcy, który nie bardzo by pana pochwalił za takie marnowanie czasu na okrężne podróże. Alkohol, kapralu, to nieszczęście i jeżeli ktoś ma słabą głowę, powinien więcej uważać na siebie.
– Bardzo dziękuję panu wachmistrzowi. Żandarm przyjął podziękowanie wspaniałomyślnie.
– Stracił pan co najmniej dwa dni przez to pijaństwo. Uważaj pan na przyszłość i nie pij pan w podróży służbowej. Przyjdę do pana na trzeciej stacji.
Przyłożył rękę do daszka i wyszedł.
– Powieś się ze swoim stemplem – mruknął Kania po jego wyjściu.
– Całe szczęście, że tak się udało.
– Wykroczenie polega tylko na tym, że jedziemy złą drogą, ale poza tym nic nie można zarzucić. Dokument jest prawidłowy.
Następna stacja, wywołana przez konduktorów, miała brzmienie węgierskie. Bezpośrednio przed odejściem z niej pociągu Kania wysiadł wraz z całą paczką na drugą stronę peronu.
– Całuj mnie, panie wachmistrzu, na trzeciej stacji w nos.
PROMOCJA NA WETERYNARZY
Stacja, na której się znaleźli, była wyjątkowo gościnna. Znajdowała się tam wprawdzie komenda dworcowa, kierowana przez chorującego na spleen kapitana landszturmu, ale kiedy Kania po naradzie z towarzyszami opowiedział mu bajkę o złym połączeniu i omyłce i zaprezentował mu swoje głupie grymasy, kapitan machnął ręką.
– Przy waszej głupocie wypadek taki nie jest dziwny, kapralu. Mógł oddział wysłać mądrzejszego po te konie. Teraz niech cierpi za swoją lekkomyślność, a wy tu posiedzicie do nocy i feldfebel wsadzi was do właściwego pociągu, bo na własną rękę zajedziecie do Ostrawy na Boże Narodzenie. W żywność jesteście zaopatrzeni do kiedy? Do dziś włącznie? Podpiszcie mi kartę żywnościową. Dostaniecie tutaj wyżywienie. Idźcie na stację odżywczą i siedźcie tam.
Kania podpisał kartę żywnościową i poszedł z nią do stacji odżywczej, znajdującej się w drewnianym baraku za dworcem, gdzie rozgościli się na dobre. W baraku siedziało przy stołach kilkunastu żołnierzy czekających na pociąg i zabijających czas grą w karty. Nasi bohaterowie przede wszystkim umyli się i rozejrzeli w sytuacji. Nie przedstawiała się ona tak źle, jak osądził Kania, w takiej małej dziurze każdy przybysz zatrzymujący się na dłużej wzbudza podejrzenie, wobec czego postanowili w nocy wyjechać dalej i dostać się do pierwszego większego miasta garnizonowego, gdzie łatwiej można zdobyć fałszywe dokumenty i gdzie Haber miał czekać na przesyłkę pieniężną od rodziny z Wiednia.
Pod jedną ze ścian baraku rozłożyli koce i rozbili obóz, chcieli bowiem, aby im nikt nie przeszkadzał. Robili tak zresztą zawsze i izolacja ta wychodziła im na zdrowie. Nikt im nie właził w paradę i byli swobodni we wszystkim, nie potrzebując się kryć ze swoimi rozmowami.
Obiad, jaki otrzymali w stacji odżywczej, Haber zakwalifikował kucharzowi w taki sposób, że słabo rozumiejący po niemiecku Węgier zaczął dopytywać się o szczegóły.
– Was sagen? (Co mówić?)
Haber wskazał na menażki i zamieszał łyżką zupę.
– Für Schweine… tudom? (Dla świń… rozumiesz?).
– Nem tudom. Was ist Schweine? (Nie rozumiem. Co jest świnie?).
– Schweine ist taki zafajdany kucharz jak ty. Tudom? (Świnia jest… Rozumiesz?).
– Nem tudom. Gute Suppe, was? (Nie rozumiem. Dobra zupa, co?).
– Pocałuj mnie… tudom? (… rozumiesz?).
– Nem tudom. Wollen Soldat Repetę? Kiczik. (Nie rozumiem. Żołnierz chcieć repetę?…).
Haber napluł w menażkę i dopiero wtedy kucharz się zorientował. Przywołany przez niego cugsfirer, kierownik kuchni, zainterpelował Habera, dlaczego tak dziwnie traktuje skarbową zupę, na co ten odpowiedział, że znalazł w zupie karalucha i idzie do komendanta dworca na skargę.
– Jeżeli myślicie, że was zaprosi na obiad do siebie, jesteście w błędzie, człowieku. Macie żreć to, co wszyscy, i to, co się fasuje, jak jest w jadłospisie, a jeśli wam się nie podoba, nie bierzcie! Karaluch! Wielkie rzeczy, odkrycie zrobił! Tu czasem znajduje się w zupie gorsze rzeczy niż karaluchy i jeszcze nikt od tego nie umarł.
– Bardzo pana przepraszam, panie cugsfirerze – wtrącił się Szökölön – ale jeżeli się będziemy trzymać tego, że się ma jeść to, co się fasuje, to proszę mi pokazać w jadłospisie gotowane karaluchy.
Cugsfirer spojrzał złym okiem na nieproszonego adwokata.
– Mogę wam pokazać bitego po mordzie wąsatego draba, co się wtrąca w nie swoje sprawy! Abtreten!… Opiekun, sacra… A was za to plucie mógłbym tak rozumu nauczyć, żeby się wam odechciało na przyszły raz z menażki robić spluwaczkę, ty żydowski parchu! Abtreten!
Kania oddał swoją porcję jakiemuś głodnemu żołnierzowi, który zaglądał w nietknięte menażki jak wygłodzony kundel. Hładun z Szökölönem udali się do miasta i przynieśli stamtąd takie smakowite rzeczy, że cugsfirer pożałował, iż potraktował ich w tak ostry sposób. Siedział teraz przy swojej barierce odgradzającej salę od kuchni i wzdychał.
– Żałuj za grzeszny język – mruknął Szökölön i ze specjalną ostentacją oglądał każdy kawałek soczystej szynki, unosząc go na nożu w powietrze.
Cugsfirer patrzył na to jak pies na wystawę wędliniarni. Pożywili się i nieźle podlali posiłek rumem i winem. Potem postanowili przespać się na zmianę do wieczora.
Po południu zajechał na stację pociąg mieszany, osobowo-towarowy, który, po odłączeniu dwóch wagonów naładowanych końmi, odjechał dalej do Austrii. Podczas kiedy wagony przesuwano na bocznicę, gdyż miały być dołączone do pociągu odchodzącego w nocy, dowódca transportu, stroskany lejtnant pospolitego ruszenia, wysoki i chudy jak tyka, z pasem niedołężnie wiszącym na brzuchu, wkroczył do komendy dworca. Był to egzemplarz wybitnie nieporadny i apatyczny. Wyrwany w ostatnim roku wojny z własnego światka interesów, w którym prosperował dotąd, uważał zaszczytną służbę w mundurze oficerskim za zwyczajną katorgę. Ponieważ od oficerów zawodowych nasłuchał się wiele o zachowaniu się oficera i o wrażeniu, jakie powinien wywoływać, nadrabiał miną w sposób wzbudzający politowanie.
Drzemiący przy piecyku ordynans komendy dworca, stary pospolitak, na jego widok powstał niedbale i z wyzywającym lekceważeniem. Poznał się od razu na wartości służbowej lejtnanta.
– Chciałem rozmawiać z panem komendantem dworca. Ordynans z wyraźnym brakiem szacunku podrapał się po głowie.
– Pana komendanta dworca nie ma – odrzekł i po małej przerwie dodał dla świętego spokoju – panie lejtnancie. Lejtnant poprawił binokle na nosie.
– Proszę go zawołać, sprawa jest bardzo ważna.
Stary ordynans popatrzył na lejtnanta, jakby pytał: “Czy może być dla mnie ważniejsza sprawa, jak iskanie się przy ciepłym piecu?” – i wyszedł z widocznym niezadowoleniem. Lejtnant usiadł na taborecie i ponuro zapatrzony w buzujący w piecyku ogień wzdychał smętnie i półgłosem klął. W kilka minut później przyszedł odwołany od kart u zawiadowcy stacji kapitan i z niechęcią przywitał lejtnanta. Ten ostatni przedstawił się z wielkim szacunkiem i na zapraszający gest kapitana usiadł przy stole.
– Czym mogę panu służyć, panie lejtnancie? – zapytał kapitan.
– Melduję posłusznie, panie kapitanie, że jestem dowódcą transportu koni i jeden z nich właśnie, wierzchowy koń pana generała von Kreissa, dowódcy 6 dywizji górskiej, zdaje się zachorował. Pozwalam sobie prosić pana kapitana o udzielenie mi pomocy sanitarnej w myśl instrukcji – tu lejtnant wyjął z kieszeni odbitą na powielaczu instrukcję otrzymaną przed wyjazdem i uderzył po niej palcem – gdyż obawiam się, że koń może zdechnąć.