Przy stołach siedziało kilku chłopów w starszym wieku pijących wino i gwarzących z cicha.
Karczmarz bardzo mało rozumiał po niemiecku i Szökölön objął teraz przewodnictwo. Zamówili jajecznicę z trzydziestu jaj, co zwróciło na nich uwagę wszystkich obecnych. W zadymionej izbie ukazały się dwie młode Węgierki, córki gospodarza, które z ciekawością przyglądały się gościom obdarzonym takim apetytem. Baldini zrobił ogniste oko i Madziarki spojrzały na niego kokieteryjnie.
– Gorące szelmutki – zauważył Szökölön i podkręcił wąsa. – Warto by się do nich wziąć.
Kiedy sobie pojedli, Szökölön zamówił wino i zaczął z karczmarzem tajemniczą rozmowę.
Nasi bohaterowie tymczasem popijali gęsto. Córki gospodarza wyróżniły Kanię i Baldiniego i posyłały im wabiące spojrzenia, kręcąc się za ladą bez widocznej potrzeby. Szökölön odszedł od lady i usiadł przy stole.
– Powiada, że najbliższa stacja jest stąd o cztery kilometry. Gdybyśmy się tu chcieli przespać, to nam odda stodołę. Poczciwy z niego dziadyga.
– Możemy więc spać tutaj? – zapytał Baldini.
– Ale w stodole.
– Powiedz mu, że mamy koce i niech nam da słomy, to się prześpimy w izbie na podłodze.
– A myślisz, że on się na to zgodzi? Jemu się tak do wnuków nie spieszy.
– Spróbuj mu to powiedzieć – wtrącił się Kania – w stodole jest zimno.
– Mogę pogadać ze starym…
Szököilön dosyć długo namawiał karczmarza, ale widać było po jego przeczącym kręceniu głową, że się nie zgadza.
– Powiada, że mu wyżłopiemy wszystko wino i wódki. Mówi, że mogą przyjść żandarmi, a on nas nie zna i boi się. Nie wie, czy mamy w porządku dokumenty. Na stodołę jednak zgadza się.
– Pal go licho! Możemy spać w stodole – zgodził się Haber. – Powiedz mu, niech robi to spanie, bo jestem zmordowany. Hładun poparł go i Szökölön znowu podszedł do lady. Karczmarz wydał córkom polecenia i nalał dwa kubki wina.
Tracił się z Szökölönem i wypił. Kania zbliżył się do nich, niby chcąc zapłacić, w rzeczywistości zaś chciał porozmawiać z Madziarkami.
Gospodarz teraz nie zwracał już uwagi na dziewczęta. Sądząc po jego nosie, lubił wypić. Kiedy zainkasował należność, nabrał szacunku dla całego towarzystwa, które solidnie zjadło i nieźle potrafiło pić. Takich gości miał teraz rzadko. Postawił od siebie kolejkę wina dla wszystkich i napędził córki, żeby się pospieszyły z przygotowaniem posłania w stodole. Podczas kiedy Haber łamanym językiem węgierskim zabawiał gospodarza polityką, Baldini i Kania nieznacznie wysunęli się za Madziarkami na podwórze. Szökölön trącił Hładuna w bok.
– Chlajmy z nim, żeby się nie skapował.
Karczmarza nie trzeba było długo namawiać do picia. Każdy stawiał kolejkę od siebie i w krótkim czasie gospodarz wyraził wątpliwość, czy od tak sympatycznych żołnierzyków nie wziął za dużo o trzy korony. Ponieważ, jak oświadczył, czuje z tego powodu wyrzuty sumienia, Szökölön zaproponował mu, aby nadwyżkę tę zwrócił winem, na co zgodził się bez wahania.
Kiedy nieobecność obydwu towarzyszy przeciągała się, Haber zapytał, czy nie było jeszcze jakiego błędu w rachunku; karczmarz, dobrze już wlany, wziął kredę w rękę i zaczął sprawdzać rachunek bardzo sumiennie. Cała trójka starała mu się w tym pomóc. Karczmarz mamrotał po węgiersku i kreślił niewyraźnie cyfry na blasze, a Szökölön przy każdej pozycji wszczynał z nim gorącą dyskusję.
– Przyznaj się, bracie, żeś nas nabrał. Liczymy jeszcze raz.
Po jakimś czasie obaj przyjaciele wrócili, a za nimi pojedynczo wsunęły się do izby obie dziewczyny z bardzo czerwonymi twarzami. Karczmarz był tak dalece zatopiony w rachunkach, które im dłużej sprawdzał, tym więcej się wikłały, że nie spostrzegł ich przyjścia. Kania postawił kolejkę wina i gospodarz z zafrasowaniem wypił. Nie mógł, w żaden sposób dojść do ładu z rachunkiem i zaczął go sprawdzać uporczywie jeszcze raz. Na następnej kolejce rozłożył bezradnie ręce i z żalem przyznał się Szökölönowi, że wstąpił w niego diabeł. Szökölön ze współczuciem pokiwał nad nim głową i podał mu sposób na wypędzenie tego diabła, Sposobem tym było kilkakrotne powtórzenie cudownego wierszyka w pogańskim języku. Gospodarz patrzył mu przez dłuższy czas na usta, ale nie mógł powtórzyć i machnął ręką z rezygnacją.
– Zabij, bracie, nie powtórzę, diabeł mnie opętał i kręci moim językiem.
Po kilku próbach Szökölön zrezygnował i poradził karczmarzowi, żeby jutro bezwarunkowo poszedł do księdza i poprosił go o egzorcyzmowanie. Pożegnali się i ze wszystkimi bagażami poszli do stodoły. Jedna z dziewcząt przyniosła im latarnię stajenną i zawiesiła ją na belce. Na zaczepki Habera nie reagowała i nie patrząc na Kanię, który przeszedł obok niej przez podwórze, weszła do sieni pozostawiając go przed drzwiami. W stodole porozkładali na słomie koce i rozebrali się.
– No i jak? – zapytał Szökölön Baldiniiego.
– Figa, bracie, chcą wyjść za mąż.
– A w jaki sposób porozumiewałeś się z nimi? Umieją po niemiecku?
– Tyle umiały, żeby nam powiedzieć, co potrzeba.
– Węgierki, bracie, to nie Włoszki, nie takie prędkie.
Leżąc na słomie gwarzyli. Kania postanowił wymaszerować przed świtaniem; aby się obudzić na czas, wyznaczył dyżury godzinne, podczas których zawsze jeden miał czuwać.
Przed północą spali już wszyscy wraz z dyżurnym, którym miał być Haber. Najpierw siedział okryty kocem i patrzył na latarnię, potem wziął w rękę zegarek i przypatrywał mu się z niezadowoleniem, nakręcił go, następnie mruczał coś do siebie śledząc wskazówki. Ich bieg wydał mu się niemożliwy do przyspieszenia, próbował więc przesunąć je trochę w przód, ale zegarek jego był jakiegoś staroświeckiego systemu, i nie wiedział, w jaki sposób ma to uskutecznić. Chciał nawet obudzić Szökölöna, ale rozmyślił się z rezygnacją położył się na słomie. Nad ranem Hładun poczuł, że ktoś go szarpie za rękę. Otworzył oczy i ujrzał nad sobą jakąś nachyloną, brodatą twarz. – E, kolego…
Hładun usiadł i przypatrzył się gościowi. Miał na sobie mundur wojskowy i uzbrojony był w karabin. – Co?
– Coście za jedni? – zapytał gość po niemiecku obcym akcentem.
– A ciebie co to obchodzi? Brodacz usiadł przy nim na słomie.
– Chciałem was prosić o pomoc. Widziałem was, jakeście maszerowali szosą, i szedłem za wami aż tutaj. Zdezerterowałem, bracie, z regimentu.
– A coś ty za jeden?
– Słoweniec z Istrii. Jeść mi się chce straszliwie. Dwa tygodnie już wędruję nocami.
Hładun spojrzał na zegarek i przyciągnął do siebie plecak, z którego wydobył chleb i kiełbasę.
– Masz, pożyw się.
Dezerter odstawił karabin i zaczął żarłocznie jeść. Między jednym kęsem a drugim opowiadał, że idzie do pobliskiego miasta w tym samym kierunku, co oni. Na zapytanie Hładuna odpowiedział, że noce przepędzał w stogach i czasem coś od stróżów wyżebrał do jedzenia.
– A co będziesz robił w tym mieście? Masz tam kogo? Brodacz pokręcił głową.
– Nie mam nikogo, ale tam będę bezpieczny.
– Dlaczego?
– Jest tam duża stacja zbiorcza; przed dwoma dniami spaliła się w niej kancelaria. Mówił mi o tym jeden spotkany dezerter, który miał fałszywy dokument i pojechał pociągiem.
– A ty co tam chcesz robić w tej stacji zbiorczej?
– Jak to co? Wszyscy dezerterzy tam ciągną, bracie, jak na odpust. W kancelarii spaliły się wszystkie dokumenty i nie wiedzą, co mają z ludźmi zrobić, bo nie mają papierów. Rozumiesz teraz? Jest tam z tysiąc chłopa.
Hładun natychmiast zaczął szamotać Kanię i pozostałych. Nowina była rzeczywiście bardzo ciekawa i otwierała nowe możliwości. Kania szczegółowo wypytał Słoweńca i przyznał mu się, że jest też dezerterem. Słoweniec był zdumiony.