– Porządne z was chłopy, Bóg wam nagrodzi.
Posiedział trochę przy ogniu i powstał. Owinął w koc otrzymane zapasy i związawszy go sznurkiem założył na ramiona jak plecak.
– Dokąd teraz pójdziesz? Niemiec wskazał ręką na zachód.
– Do domu.
– A jak znajdziesz drogę?
– O to nie ma zmartwienia; orientuję się po słońcu i mchu na drzewach. Zresztą zawsze kogoś się spotka, albo takiego jak ja wędrowca, albo jakąś poczciwą babinę, i objaśnią. W nocy mogę sobie dojść do szosy i zobaczyć, gdzie jestem. Za dwa tygodnie będę już w swoich stronach. Bóg wam zapłać za pomoc, chłopcy! Życzę powodzenia.
Przyłożył dłoń do czapki bez daszka i wszedł w gęstwinę. Słoweniec z Szökölönem poszli na poszukiwanie kartofli i po półgodzinie wrócili z pełnym plecakiem. Szökölön wydobył z kieszeni zawiniątko z solą.
– Dostałem to od jakiegoś chłopczyka. Powiada, że jego tata zginął na wojnie, i pobiegł z pola do domu po mamusię, bo mu stryjka przypomniałem. Kazałem mu przynieść soli i przyniósł. Zaraz sobie napieczemy. Dawno już takich dobrych rzeczy nie jadłem.
Piekli kartofle w popiele i. paląc papierosy rozmawiali. Kiedy zostały upieczone, zajadali je popijając rumem i winem. Tak zeszedł im czas do zmierzchu. Włożyli plecaki, zasypali ogień piaskiem i wyszli z lasu. Brzegiem szosy doszli do przedmieścia i tam zatrzymali się. Jakiś starszy obywatel wskazał im drogę do stacji zbiorczej i opowiedział o pożarze.
– Szkoda, że się cała buda nie spaliła… złodziejskie gniazdo.
Kania postanowił, że do stacji wejdą pojedynczo i będą się szukali koło kuchni, gdzie – jak przypuszczali – panuje największy ruch.
STACJA ZABŁĄKANYCH DUSZ
Po spaleniu się kancelarii w komendzie stacji zbiorczej zapanował chaos. Koszary były zapełnione ludźmi, o których nie wiadomo nic więcej ponad to, że chcą jeść.
Starzy bywalcy opowiadali sobie, że pożar był bardzo na rękę panu komendantowi i reszcie oficerów, gdyż za jednym zamachem uwolnił ich od jakiejkolwiek odpowiedzialności za systematyczne okradanie skarbu państwa.
Przeszło tysiąc rekonwalescentów z “różnych frontów siedziało w koszarach nic nie robiąc, w oczekiwaniu na komisję, która, w myśl rozkazu ministerstwa wojny, miała wcielić wszystkich do oddziałów frontowych. O odesłaniu do szpitala nie było mowy, gdyż rozkaz ministerstwa kategorycznie polecał unikać zwalniania ludzi ze względu na olbrzymie zapotrzebowanie oddziałów frontowych, w których ostatnia, czternasta z rzędu, bezskuteczna ofensywa nad Isonzó czyniła ogromne spustoszenia.
Naczelne Dowództwo stanęło w obliczu wyczerpania rezerwuaru ludzkiego, aby ratować położenie, wystąpiło z desperackim postanowieniem rozpoczęcia jeszcze jednej ofensywy, celem ułatwienia zadania Niemcom we Francji i ostatecznego przełamania oporu zacięcie broniących się Włochów. To, czego nie potrafiły dokonać wyborowe dywizje z początkiem wojny, miały zrobić zdziesiątkowane i wymęczone oddziały, uzupełniane bezwartościowym materiałem ludzkim z różnych stacji zbiorczych, szpitali i zakładów tyłowych. Stworzone specjalne komisje superrewizyjne z bestialską bezmyślnością przeznaczały każdego trzymającego się na nogach żołnierza na front.
“Alles zum Front”! (Wszystko na front!). Prasa pełna była nawoływań do samoobrony przed defetyzmem i dekowaniem się, a rozkazy władz wojskowych były coraz sroższe. Ale gliniany kolos stał nad grobem. Nic już nie mogło uratować monarchii austro-węgierskiej, gdyż gangrena zaszła za daleko i wyczerpane ludy krajów koronnych, ogołocone z mężczyzn, wygłodzone i tropione przez podejrzliwą żandarmerię i policję polityczną, nie miały już sił do stawienia dalszego oporu.
W powietrzu można było wyczuć oczekiwanie na nieuchronny tragiczny koniec czteroletnich zmagań; oczekiwanie to czytano zarówno z twarzy żołnierzy jak i z oczu umęczonych kobiet, które musiały staczać w ogonkach przed sklepami walki o zdobycie kawałka chleba dla głodnych dzieci.
Upiór klęski rozpościerał swoje czarne skrzydła nad ogromnym obszarem państwa habsburskiego; słychać już było jego diabelski chichot, zagłuszający nawet orkiestry grające na froncie marsze pędzonym na śmierć żołnierzom. Gorączkowo szkolone oddziały, ostatnie marszkompanie, zapełnione dziećmi osiemnastoletnimi i starcami pięćdziesięcioletnimi, szły w morderczy ogień artylerii włoskiej z rezygnacją zarzynanych wołów. Upajani obficie wydzielanym rumem, szli do ataku potykając się o trupy kolegów, z hełmami przekrzywionymi na bakier, z pianą na ustach, wyjąc “hurra!”, nic nie widząc i nic nie słysząc.
Nie słyszeli nawet terkotania karabinów maszynowych, które obsługiwane przez specjalne oddziały, posuwały się z tyłu i raziły ogniem próbujących uciekać, aby uniknąć pewnej śmierci na przodzie. Niejednokrotnie cały oddział lub cały odcinek linii bojowej wybuchał naraz diabelskim wyciem, zagłuszanym przez orkiestrę grającą hymn dla podniesienia nastroju. Ludzie szaleli masowo; sanitariusze musieli staczać z nimi walki, zanim zdołali ich uspokoić i odprowadzić na tyły do punktów opatrunkowych, gdzie lekarze stosowali gwałtownie usypiające zastrzyki, po których wariaci dostawali wymiotów i z zawrotem głowy pędzeni byli z powrotem na linię bojową, gdzie, nic nie widząc, ginęli od razu. Żniwo śmierci było obfite; naprędce wykopane groby zapełniane były nie pojedynczymi żołnierzami, ale schwärmweise – po kilkunastu i kilkudziesięciu. W oblany wapnem dół układano porozrywanych na strzępy, pokurczonych nieboszczyków, nieraz w oplotach własnych kiszek, nieraz bez głów, rąk i nóg, nieraz bezkształtne miazgi, w których nie można było nawet rozpoznać człowieka, i zasypywano je naprędce, ponieważ oddziały grabarzy nie miały czasu.
Brzozowe krzyże, przywożone gotowe i stawiane na grobie, opatrzone były napisem podającym liczbę: Fünfundzwanzig Infanteristen des k.u.k… Regimentes (Dwudziestu pięciu piechurów c.k… pułku).
Niedobitki tych straszliwych rzezi znajdowały się właśnie na stacji zbiorczej, uzupełnione ogromnym odsetkiem dezerterów, którzy na wiadomość o pożarze ciągnęli tam ze wszystkich stron, jak do Mekki. Tu mogli być bezpieczni, gdyż wobec bałaganu, jaki panował po zagładzie dokumentów, nie można było sobie wyobrazić lepszego schronienia. Nasi bohaterowie przedostali się w sposób umówiony do koszar stacji, po czym wszyscy znaleźli się bez przeszkód przy kuchni.
Na parterze jednego z bloków koszarowych znajdowała się kantyna zapchana żołnierzami. Kania wszedł tam i z trudem znalazł miejsce dla siebie. Pozostali czekali na podwórzu. Siedzący przy stołach rekonwalescenci rozprawiali o mającej się odbyć komisji. Kania wdał się z nimi w rozmowę. Jakiś wesoły Tyrolczyk objaśnił go szczegółowo o zwyczajach panujących na stacji zbiorczej i od razu, nachyliwszy się, poufnie przyznał się, że jest dezerterem.
– Pluję, bracie, na wszystko. Cztery lata wojowałem, podziurawiony jestem jak sito i jeszcze mnie za to smarkaty kadet będzie prał po mordzie? Powiedziałem grzecznie do widzenia i poszedłem. Tutaj możemy sobie siedzieć chyba do końca wojny. Większego bajzlu, jak w tej Sammelstelle, nie widziałem nigdzie, chociaż w niejednym takim miejscu byłem. Znasz wiedeńską Rotundę? Nie? Szkoda!
– Chodzi o to, że nie wiem, jak się mam zameldować z moją ferajną.
Tyrolczyk uderzył go po kolanie.
– Pójdziecie ze mną od razu do sali, gdzie ja śpię. Jest tam prycz do cholery, rozbierzesz się i masz zaraz prawo robić awanturę, że nie dostałeś kolacji. Podoficerowie zupełnie pogłupieli z tego wszystkiego i nie mogą się doliczyć ludzi. Jeśli cię zapytają, dlaczego nie ma twego nazwiska na liście, powiedz, żeś był w tym czasie w ustępie albo u lekarza, albo u diabła rogatego. Nic się nie bój i stawiaj się z pyskiem, ja tu poczekam przed wejściem na ciebie.
Kania postawił Tyrolczykowi kufel piwa i odszedł od stołu, a kiedy go zasłonili kręcący się po kantynie żołnierze, przysiadł się do jakiejś grupki, z której dosłyszał mowę polską. Dwóch starych żołnierzy siedziało przy mętnej herbacie i pożywiało się suchym chlebem. Każdy niesiony do ust kęs ochraniali podstawioną dłonią, aby się czasem jakaś okruszyna nie zmarnowała i nie upadła na podłogę. Byli wynędzniali, obrośnięci i obdarci.