– Polacy? Podnieśli głowy.
– Jawohl. Pan kapral tyż Polak?
– Polak.
– Siadajcie se… skondeście som?
– Ze Lwowa.
– Aha! Do suprowitu idziecie?
Kania poczęstował ich papierosami i zaczął wypytywać. Byli to górale gdzieś spod Gorlic.
– Jo se ta tom zamestele kwale i nie narzykam… Aby ino menaż lepszejsa była, mogę siedzieć do zwiesny… lepij tu jak w regimencie, wicie?
W stacji zbiorczej znaleźli się skutkiem wyrzucenia z jakiegoś szpitala, gdzie, jak wynikało z ich opowiadania, niezgorzej sobie radzili, aby pobyt w nim przedłużyć. Rozwlekle opowiadali, w jaki sposób można nabyć reumatyzm i jak trzeba symulować chorobę nerek, ale Kanię te szczegóły nie interesowały; kiedy więc potwierdzili informacje podane przez Tyrolczyka, odszedł i pozostawił rodaków zatopionych w medytowaniu nad tym, na jaką chorobę pójdą do szpitala, jeśli zechcą ich wysłać na front.
Odnalazł swoje stadko na podwórzu i opowiedział im wszystko, co usłyszał.
– A co zrobimy z karabinami?
– Karabiny trzeba będzie rzucić – orzekł Szökölön – po diabła nam one potrzebne?
– Nie wiadomo, co się zdarzy. A może się jeszcze przydadzą?
W rogu olbrzymiego podwórza widniała ogromna sterta starej słomy i tam ukryli karabiny po uprzednim odjęciu od nich cennych rzemieni.
– Znajdą, to znajdą, nie znajdą, to sobie w razie potrzeby zabierzemy. Idziemy.
Przed wejściem do kantyny stał z rękami w kieszeniach Tyrolczyk i pogwizdywał. -
– Jesteście? Niezła paczka! Wy tak cały czas razem?
– Spotkaliśmy się w podróżach.
Tyrolczyk poprowadził ich za sobą na drugie piętro i otworzył przed nimi drzwi jednej z sal sypialnych, z której zaleciał ostry zapach środka dezynfekcyjnego.
– W nosie kręci.
– Masz prawo rozpylać sobie sosnowe powietrze lub wodę kolońską – zakpił Tyrolczyk. – Przyzwyczaisz się. Macie tu prycze i kładźcie plecaki.
Sala była mroczna i słabo oświetlona jedną żarówką. Na pryczach ciągnących się wzdłuż ścian leżeli i siedzieli żołnierze. Przez całą długość sali, na środku, stały na krzyżakach szerokie drewniane stoły, również gęsto obsadzone. Gwar rozmów prowadzonych w różnych językach upodabniał tę ogromną izbę do ula. Kiedy się rozgościli, Tyrolczyk wskazał ręką na siedzących przy stołach.
– Przeważnie dezerterzy. Prawdziwych rekonwalescentów może jedna czwarta. Tutaj możecie sobie śmiało gadać, o czym wam się podoba, bez obawy zasypania. Morowe chłopy. Idź teraz do kancelarii i rób awanturę. Potem idźcie wszyscy pojedynczo. Na cugsfirera wsiadaj od razu z pyskiem. Aha, żebyś nie zapomniał – jesteś z dwunastej sali i czwartego plutonu. Nasza kompania jest trzecia, verstanden?
Tyrolczyk porozmawiał z nimi trochę i odszedł do swych rodaków. Każda narodowość trzymała się tu razem i zajmowała inny kąt sali. Czesi obozowali pod jedną ścianą, co można było poznać z daleka po wykaligrafowanym na arkuszu brunatnego papieru i przytwierdzonym do ściany nad pryczami napisie “Česka Beseda”. Nad kolonią ukraińską widniał napis: “Narodnyj Dom”. Polacy, których było tylko kilku, napisali węglem na ścianie: “W jedności siła”. Inne narodowości również ozdobiły swoje kąty różnymi napisami i godłami.
Kania i Haber podeszli na pogawędkę do Polaków, Hładun zaś do Ukraińców. Jeden z Polaków pochodził ze Lwowa i przywitał się z Kanią, jakby go znał od dawna.
– Serwus! Legun czy trep?
– Trep, ale lewy.
– Bryknąłeś? Kania skinął głową.
– To fajno. Masz szlugi? Dawaj, bracie, bo mi si chce palić jak cholera. Mortusiaki jesteśmy.
– Ilu was tu jest?
– Codziennie, bracie, przychodzi świeży transport; który z naszych, to si od razu melduji do nas, ale są we wszystkich salach. Tu można bedzi du końca balu pomieszkać, wicie? Ni mogu dojść do sztandu z nami… fergaterungi nic ni pomagają. Jak rano do śniadania meldowało si z naszy kompanji szyśdziesiunt, to du południa na obiad zamyldowało si piętnaści więcyj. Całkiem z tego rechnungsfirery podurnieli i teraz im już wszystko jedno.
Kania poczęstował ich papierosami i odszedł z Haberem.
– Idę pierwszy do kancelarii i powiem wam, jak i co.
Kancelaria znajdowała się na końcu korytarza. Zastał tam feldfebla rachunkowego i dwóch pisarzy-szeregowców, z których jeden, najwidoczniej Żyd, potrząsał papierami trzymanymi w ręku.
– Kann man nicht toll werden, Herr Zugsführer? Unsere Kompanie hat aber einen verrückten Zuwachs! (Czy nie można się wściec, panie cugsfirerze? Ależ nasza kompania ma zwariowany przyrost!). A kiedy zauważył Kanię, dodał ponuro:
– Da haben Sie einen frischen! Was wünschen Sie? (Oto ma pan nowego! Co pan sobie życzy?).
Kania nie odpowiadając pisarzowi podszedł do stołu, przy którym siedział dzisiaj osowiały podoficer.
– Nie dostałem dzisiaj kolacji, panie cugsfirer. Proszę mi dać kartkę do kuchni.
Pisarz parsknął z irytacją i splunął. Cugsfirer podniósł głowę znad papierów i popatrzył na Kanię.
– Gdzie pan był przy obiedzie?
– Obiad dostałem, a teraz przychodzę do kuchni i powiadają, że mnie nie ma na liście. Dlaczego?
– Diabeł pana raczy wiedzieć dlaczego í ja bym też chciał wiedzieć. Jak nazwisko?
– Brzęczyszczewski…
Cugsfirer pogrzebał palcem w uchu.
– Jak?
– Szczepan Brzęczyszczewski. Podoficer podniósł oczy do góry.
– No ja… (No tak…) Przenszyszeski… język sobie można wykręcić na takim nazwisku.
Spojrzał na listę i szybko przebiegł ją oczyma.
– Rzeczywiście, nie ma pana, panie… żeby ich wszyscy diabli wzięli tych plutonowych! Powpisywali tych, których nie ma, a wypuścili tych, którzy są. Ma pan przydział do jakiego plutonu?
– Jestem niby w czwartym.
– To ten idiota Kurz. Tak jest – cugsfirer z irytacją oderwał kartkę z bloczku i przyłożył do niej pieczątkę – idź pan z tym do kuchni. A tego Kurza zarżnę! Do rozpaczy mnie doprowadza ta głupia bestia! Żeby nie móc ustalić, ilu się ma ludzi w plutonie, na to trzeba być skończonym osłem… Zapiszcie go do listy!
Pisarz ze złością zwrócił się do Kani.
– Nazwisko?
– Jak się do kaprala mówi? Zapomniałeś, żeś żołnierzem, jak widzę. Was tylko na front potrzeba, nauczylibyście się dyscypliny. Podoficer musi się pętać o obiad jak żebrak i traktują go jak psa. Każdy zafajdany łazik ima sobie prawo gębę wycierać frontowym podoficerem, sacra… jakby to nie wojsko było, a nie wiadomo co! I pan też, podoficer, siedzi sobie tutaj jak basza i nie zwraca na nich uwagi.
Podoficer i obaj pisarze popatrzyli na Kanię uważnie.
– Przepraszam – burknął pisarz i nachylił się nad papierami. – Jak pańskie nazwisko?
– Szczepan Brzęczyszczewski. Dawaj pan tę kartkę. – Odebrał karteluszek od patrzącego na niego złym okiem cugsfirera i ruszył do drzwi.
– Może pan zechce powtórzyć swoje nazwisko, panie kapral – zawołał pisarz.
Kania, trzymając klamkę, przystanął.
– Jeżeli ktoś jest takim bałwanem, że nie może napisać nazwiska, powinien być ordynansem, a nie pisarzem. Pocałuj mnie!
Po jego wyjściu pisarz, trzymając pióro w ręce, zwrócił zdumione oczy na cugsfirera, który z opuszczoną głową mruczał coś do siebie i patrzył na papiery bezradnie.
– Słyszał pan, jak on się nazywa? Nie wiem, jak zapisać.
– Chyba się powieszę – westchnął, nie odpowiadając, cugsfirer. – W głowie mi się mąci z tego wszystkiego! A taki kapral przychodzi jeszcze ze swoimi uwagami o dyscyplinie! – Cugsfirer splunął. – Dys-cy-pli-na… dys-cy-pli-na… nie, ja się powieszę, panowie…
Kania poszedł do sali i pouczył resztę, jak trzeba postępować. Kiedy pojedynczo meldowali się w kancelarii z pretensjami, że nie dostali kolacji, cugsfirer tak dalece ugruntował w sobie i uzasadnił konieczność popełnienia samobójstwa, że już bez przerwy patrzył na hak od lampy. Przed capstrzykiem przyszedł sprawdzić stan plutonu jego dowódca, feldfebel Kurz.
– Mnożycie się bez końca, moi chłopcy – mówił dobrotliwie, plączącym się językiem – jeżeli tak dalej pójdzie, za miesiąc nasza Sammelstelle będzie taką fermą hodowlaną dla potrzeb frontowych i będziemy sobie grzecznie wysyłali codziennie jedną marszkompanię. Mnożycie się błyskawicznie, wbrew naturze, moi panowie, i to jest zdumiewające dla mnie. Szósty raz dzisiaj sprawdzam stan plutonu i za każdym razem wychodzi inna liczba. Nowi wystąpić!