– Ne rozumim.
– Uważaj, człowieku – mówił Kania. – Jeder szus… powtórz… jeder szus…
– Je-der – sylabizował żołnierz patrząc z przejęciem na usta Kani – aj-re-nus…
– Przecież mówię wyraźnie, dlaczego przekręcasz. Ajn rus… jeden Moskal… ajn… rus, no dwa słowa chyba potrafisz powtórzyć i zapamiętać. Głupi jesteś?
Żołnierz zerkał spod oka na feldfebla i odpowiadał:
– Jawohl!
– Taki głupi jak ja albo wy – zżymał się feldfebel – na złość tak robi…
Po jednej takiej kontroli wezwał Kanię do siebie.
– Moglibyście, frajtrze, już dać spokój z tym głupim wierszem.
– Kiedy, panie feldfebel, w instrukcji dołączonej do tych broszur jest powiedziane, że należy tych rzeczy uczyć się na pamięć. Połowa już prawie umie.
– Zanim się druga połowa nauczy, wojna się skończy.
– Mam to na uwadze, że przy każdej inspekcji zwykle generał wywołuje największego bałwana. Tak to już jest, że taki idiota zwróci na siebie uwagę najprędzej. Nie chciałbym więc narazić pana dowódcę kompanii i pana, panie feldfebel, na kompromitację!
Feldfebel zerknął na Kanię.
– Poza tym zauważyłem, że oni was bojkotują, frajtrze. Jestem przekonany, że doskonale rozumieją po niemiecku. Zadarliście z którym?
– Nie lubią mnie, bo się z nimi nie zadaję, panie feldfebel.
– Nie zadawajcie się tylko z nimi, a będzie wszystko dobrze…
W ten sposób bez żadnych usiłowań ze swojej strony Kania zyskał dobrą opinię u dinstfirendera, o czym nie omieszkał poinformować kompanii mówiąc:
– Bojkotujcie mnie dalej.
Któregoś dnia przyszedł do kompanii sam dowódca i trafił na pogadankę. Opinię o niej zwięźle wyraził w kancelarii dinstfirenderowi:
– Ten pański frajter, to jakiś chorobliwy zboczeniec, feldfeblu. Skąd on wziął tę barbarzyńską głupotę? Czy jest na świecie taki kretyn, który mógłby podobnie idiotyczny wierszyk ułożyć? Pfuj!…
– Przysłane z referatu prasowego, panie kapitanie – zameldował dinstfirender. Kapitan westchnął:
– A więc okazuje się, że są jeszcze poeci na świecie! Tego referenta prasowego powinno się powiesić głową na dół na gałęzi i postawić przy nim frajtra, żeby mu ten wierszyk wyśpiewywał wraz z całym plutonem na trzy głosy tak długo, dopóki ducha nie wyzionie, feldfeblu.
W wyniku tej rozmowy feldfebel zawezwał do siebie Kanię.
– Pan kapitan nazwał was chorobliwym zboczeńcem, frajtrze, kiedy usłyszał wasz wierszyk. Czy poza tym parszywym wierszykiem nie możecie ich czego innego uczyć na pamięć? Są tam liczne przykłady zachowania się wobec nieprzyjaciela i za to się weźcie, bo z tą poezją daleko nie zajedziecie.
Za następną wizytą kapitana nie przygotowany Kania zaczął opowiadać jakąś patetyczną historię.
– Było to nad Piavą – opowiadał z nieporównaną dykcją, i feldfebel wyczekująco słuchał patrząc jednocześnie na zamroczonego rumem kapitana, który usiadł na ławce i oparł się plecami o stół – podczas siódmej ofensywy naszych dzielnych oddziałów. Należało, w myśl rozkazu, za wszelką cenę sforsować rzekę, aby umożliwić rwącym się do boju pułkom piechoty…
Kapitan mruknął coś niewyraźnie pod nosem i zamknął oczy.
– … wtargnięcie w głąb nędznego terytorium włoskiego w celu wypędzenia z ostatniego skrawka, na którym ginęły z wyczerpania pozostałe resztki tchórzliwych i zdziesiątkowanych oddziałów włoskich…
– Coś się nie zgadza – zauważył kapitan otwierając oczy i ziewnął – za Piavą są całe Włochy, a nie skrawek, poza tym nie potrzeba robić ofensyw na ginące z wyczerpania tchórzliwe resztki. Tak mówiliście, nie? Nie klapuje… zresztą mówcie dalej, nieszczęsny człowieku.
– Dowódca trzeciej kompanii sto sześćdziesiątego pułku piechoty wezwał do siebie pana oberlejtnanta von Montecalafiori i przemówił do niego w ten sposób: – Należy, panie oberlejtnant, wysłać patrol z rakietami w celu oświetlenia przedpola podczas naszego posuwania się naprzód, ponieważ jest ono pokryte lejami od granatów i zasiekami z drutu kolczastego, na których mogliby się pokaleczyć nasi niestrudzenie i odważnie prący naprzód żołnierze. – Pan oberlejtnant von Montecalafiori…
– Montecalafiori… – powtórzył sennie kapitan.
– …poszedł do swego plutonu i przemówił do żołnierzy: – Drodzy towarzysze broni! Pan kapitan, dowódca kompanii, polecił mi Wybrać kilku zuchów i wysłać ich na przedpole z rakietami w celu oświetlenia drogi naszym niestrudzenie prącym odważnie naprzód oddziałom; jest tam wiele lejów od granatów i zasieków z drutu kolczastego, na których mogliby się pokaleczyć nasi dzielni żołnierze.
– Nie? Rzeczywiście tak powiedział? – zapytał ocknąwszy się kapitan.
– Rzeczywiście tak powiedział pan oberlejtnant von Montecalafiori…
– Montecalafiori – mruknął znowu kapitan jak echo – hm…
– …potrzeba mi do tego celu pięciu odważnych żołnierzy. Kto z was, drodzy towarzysze broni, zechce ze mną zadanie to wykonać? – Natychmiast wystąpił cały pluton, jak jeden mąż. Pan oberlejtnant von Montecalafiori wzruszony był gotowością bojową swoich ludzi. – Żołnierze! – przemówił. – Kania zerknął na drzemiącego kapitana i powtórzył głośniej: – Żołnierze, ojczyzna jest dumna z was…
Kapitan otworzył oczy, rozejrzał się i powstał.
– Tak… bardzo to było ładne, coście opowiadali, frajtrze. Bierzcie wszyscy przykład z męstwa pana oberlejtnanta von… von…
– Montecalafiori – z szacunkiem dopomógł Kania.
– Tak jest… bierzcie wszyscy przykład z męstwa pana oberlejtnanta, a ojczyzna będzie z was dumna. Siadać! A wy, frajtrze, umiecie bardzo ładnie opowiadać. Niech pan na niego przygotuje wniosek o odznaczenie, feldfeblu.
– Na jakie odznaczenie, panie kapitanie? – zapytał z szacunkiem dinstfirender. Kapitan ziewnął.
– Na jakiś ładny order lub coś w tym rodzaju… W tej sali są pchły, feldfeblu. Coś mnie oblazło i gryzie…
– Możliwe, że są pchły, panie kapitanie. Nie mogę się doprosić kredytu na słomę do sienników. Jutro znowu napiszę zapotrzebowanie.
– Zdaje mi się, że było już takie…
Rozmawiając z feldfeblem kapitan wyszedł, pożegnany przez stojącą na baczność kompanię.
– W samą porę się obudził – mówił w kilka minut później Kania grając w karty – bo zapomniałbym początku i zaplątałbym się w tej historii…
Dinstfirender wezwał go tego wieczora do siebie.
– Mam was podać do odznaczenia, frajtrze – rzekł patrząc Kani w oczy – ale przedtem pragnąłbym wiedzieć, gdzieście wygrzebali to opowiadanie. Słusznie zauważył pan kapitan, że coś się nie zgadza w tym wszystkim. Wszyscy wiemy, że za Piavą są całe Włochy, a nie skrawek, jak również słuszna była uwaga, że jeśli zdziesiątkowane resztki giną, nie ma celu robić na nich aż siedem ofensyw. Dwa lata stoimy na jednym miejscu, a wy klepiecie bzdury o nędznym skrawku…
– Tak jest wszędzie w tych opowiadaniach, panie feldfebel…
– Możliwe, że rzeczywiście takie głupoty wypisują, ale to jest dla rekrutów i wolałbym, żebyście w naszej kompanii opowiadali coś więcej wiarygodnego. Następnym razem gotów was pan kapitan kazać odznaczyć aresztem ścisłym z postem co trzeci dzień… Podaję was do Brązowego Krzyża Zasługi, frajtrze. Abtreren!
Wieczorem opowiedział Haber, że feldfebel wysłał dwa wnioski: jeden dla siebie, a drugi dla Kani.
– Ja się przynajmniej odznaczyłem – oburzył się Kania – ale jakim prawem ta świnia siebie podaje. To nie jest sprawiedliwe.
– Może być, że niesprawiedliwe, ale widzisz, on zawsze tak wycyrkluje, żeby pójść z papierami do podpisu, kiedy pan kapitan jest schlany jak nieboskie stworzenie, bo wtedy podpisze nawet wyrok śmierci na siebie. Dobry z niego kombinator.
NOCNE ALARMY PANA OBERLEJTNANTA
O ile dotąd przed przybyciem Kani kompania przedstawiała niezgorszą kolekcję mąciwodów, łazików i rezonerów, którzy nieźle potrafili obrzydzić życie wszystkim podoficerom, o tyle po rozpoczęciu przez niego służby wszystkie akty sabotażu, rozprzężenia i niekarności przybrały formy zorganizowane, a negliżowanie świętości regulaminowych wzmogło się znakomicie.
Podejrzani politycznie reprezentanci wszystkich narodowości mieli w głębokiej pogardzie cały gmach hierarchiczny wojska, począwszy od “najjaśniejszego pana”, a skończywszy na kapralach kompanii wartowniczej