Wraz z naszymi przyjaciółmi wystąpiło jeszcze kilku i feldfebel przetarł oczy ze zdumienia.
– Ja nie jestem nowy, panie feldfebel – od razu wyjaśnił Kania – zapomniał mnie pan wciągnąć na listę i dlatego cały dzień chodzę głodny.
– Przed pożarem był pan też w moim plutonie? Bo teraz się wszystko poplątało i nie pamiętam dobrze.
– Właśnie tego samego dnia zostałem przesunięty z drugiej kompanii tutaj.
Feldfebel pokiwał głową.
– Pięknie. Ma pan, naturalnie, pretensję do mnie, co?
– Nie mam pretensji do pana, tylko do kancelarii. Nie podali mnie do menaży.
– Niech pan sobie to wynagrodzi, panie kapral. – Feldfebel kręcił guzik u jego kurtki. – Idź pan do kancelarii i wybij temu bałwańskiemu rachunkowemu parę zębów. On mi tu przydziela ludzi bez zastanowienia i z tego wynika bałagan. Straszliwy bałagan, panie kapral! Jak się pan nazywa?
– Szczepan Brzęczyszczewski, panie feldfebel. Feldfebel zmrużył oko i nachylił głowę.
– Założę się, że pan nie powtórzy… jak?
– Szczepan Brzęczyszczewski…
– Wygrał pan zakład, ale – feldfebel obracał ołówek w ręce – niech pan to sam napisze, dobrze? Bo ja tego do rana nie wysylabizuję, panie kapral.
Kania napisał mu nazwisko i kilku innych, gdyż, jak się okazało, feldfebel był chory na malarię i ręce mu drżały. Malaria musiała być, jak to można było poznać po bijącym mu z ust zapachu, leczona tylko alkoholem.
– Ma pan ładne pismo, kapralu – orzekł feldfebel – niech więc pan będzie dalej tak uprzejmy i pomoże mi w zestawieniu listy. Oczy mam też słabe. To wszystko ta malaria. Chorował pan kiedy na to? Nie? Brzydka choroba.
Kania zestawił mu listę całego plutonu i feldfebel wyraził mu swoje podziękowanie w oryginalny sposób. Wyjął z kieszeni kilka pomiętych kartek i wsunął mu je w rękę.
– Za to, że pan dzisiaj był głodny, ma pan! Pobierz pan sobie te porcje w magazynie na złość rachunkowemu.
Posiedział trochę w sali, porozmawiał przyjaźnie z żołnierzami i wyszedł trochę niepewnie.
– Dowódcę plutonu mamy, jak się zdaje, sympatycznego człowieka – zauważył Haber. – On się z tej malarii do końca życia nie wyleczy.
– Niezłe tu widać stosunki panują między podoficerami.
– Im większy bałagan, tym lepiej dla nas – rzekł Kania. – Lepszej kryjówki dla dezertera jak koszary nie można sobie wymarzyć.
Po capstrzyku pogaszono lampy i sala rozświetlana była tylko ognikami papierosów, które palili żołnierze leżący na pryczach. Dokoła brzmiały przyciszone rozmowy, które trwały bardzo długo w noc. Nasi bohaterowie, zmęczeni wrażeniami i wędrówką, szybko usnęli.
SUPERREWIZJA
Minęły dwa tygodnie, odkąd przybyli do Sammelstelle, a o komisji jeszcze nic nie było słychać. Komenda stacji zbiorczej korzystała z tego na swój sposób i pan pułkownik robił niezły interes na panującym chaosie. Stan ludzi doszedł do półtora tysiąca i ciągle nowi przybysze powoływali się na to, że byli przed pożarem zameldowani w kancelarii i tam oddali swoje dokumenty. Cały ten zadowolony z siebie tłum łazików, dezerterów i rekonwalescentów był najlepszym dokumentem austriackiej korupcji i bezhołowia. Po całych dniach słychać było śpiewy wypoczętych markierantów, którym się czas dłużył. We wszystkich kompaniach panował nieład, zwiększany przez pensjonariuszy, którym to było na rękę i którzy nie podzielali zmartwienia zupełnie ogłupiałych podoficerów rachunkowych, nie mogących dojść do ładu z ustaleniem stanu liczebnego.
W każdej kompanii był dowódca, ale nie widział go żaden z żołnierzy. Zresztą obecność jego nie była bardzo potrzebna, skoro nie prowadzono ćwiczeń ani wykładów. Każdy mógł robić, co mu się podobało. Korzystali z tego nasi przyjaciele i większą część dnia spędzali w mieście łażąc po knajpach. Pod koniec trzeciego tygodnia rozeszła się błyskawicznie wiadomość, że komisja będzie urzędować od jutra.
W stacji zbiorczej zaczęły więc działać “lotne komisje lekarskie”, które miały przeciwdziałać zabójczym zamiarom ministerstwa wojny i robiły to bardzo sprytnie. Z sali do sali, z pryczy na pryczę, szły słuchy o uczynności kilku medyków, którzy za pewną opłatą robili każdego niezdolnym do służby na froncie. Wielu było amatorów takich zabiegów, zabezpieczających przed niewygodną decyzją komisji superrewizyjnej. Kazali sobie oni majstrować różne pozorne kalectwa i cierpienia. Noc poprzedzająca komisję rozbrzmiewała jękami i stękaniem, które spowodowane były niektórymi dosyć bolesnymi zabiegami. Najpopularniejszym cierpieniem był reumatyzm, następnie szły choroby weneryczne, których objawy były łatwe do wywołania, szczególnie rzeżączka. Uzyskiwano ją tak, że wstrzykiwano sobie, gdzie należy, trochę mydła i wyciek trwał przez dwa dni. Dopiero badanie bakteriologiczne mogło wykazać symulację, ale w tym celu chory musiał być odesłany do szpitala. I o to głównie chodziło, bo skoro otrzymał na rękę dokument z przeznaczeniem do jakiegokolwiek szpitala, mógł zawsze wywabić na nim daty i wstawiać inne, a w ostateczności kręcić w szpitalu na swój sposób. Sprytu nie brakowało przebywającym w stacji łazikom, nie mającym ochoty walczyć o wielkość monarchii. – Nieźleśmy zawędrowali – przemówił Kania następnego dnia, stojąc w tłumie żołnierskim przed budynkiem, w którym zainstalowała się komisja superrewizyjna. – Teraz nas przepisowo jeszcze raz zaasenterują do wojska.
– Trudno – westchnął Haber. – Mogłem pójść raz, mogę pójść i drugi. Ojczyzna jest w potrzebie i nie możemy jej tej małej grzeczności odmówić. Chodźmy do środka, bo zimno.
Omówili szczegółowo sposób stawania przed komisją i ustalili swoje nazwiska, po czym weszli do ogromnej sali, zapełnionej wybladłymi i wynędzniałymi rekonwalescentami. Ci, którzy kazali sobie wywołać wczoraj różne choroby, siedzieli na ławkach bardzo osowiali i posępni.
Okazało się, że zwołana ad hoc komisja nie bierze pod uwagę żadnych chorób i każdego uznaje za zdolnego do służby na froncie.
Ojczyzna była naprawdę w wielkiej potrzebie, skoro urzędowanie komisji miało tylko jeden ceclass="underline" opróżnienie stacji zbiorczej i wysłanie wszystkich na front. Kto tylko mógł stać na nogach o własnych siłach, bezapelacyjnie otrzymywał kategorię “A”.
Żołnierze wchodzili pojedynczo do obszernej izby, gdzie rozbierali się i drżąc z zimna czekali na wezwanie ich przed stół, za którym królowała wszechwładna komisja. Ogonek, pilnowany przez podoficerów ze stacji, wpełzał powoli do rozbieralni, gdzie każdy, po rozebraniu się, stał nago w rzędzie z garderobą w rękach, utrzymawszy uprzednio numer kolejny, który jeden z podoficerów pisał ołówkiem chemicznym na plecach. Kania, rozbierając się, zauważył to piętnowanie i przezornie wyjął z kieszeni chemiczny ołówek, który odtąd trzymał w garści.
Superrewizja była nędzną komedią, odgrywaną w tempie błyskawicznym.
W następnym pokoju, za pokrytym kocem stołem, siedział stary oberst w towarzystwie dwóch kapitanów landszturmu, obok stołu zaś stał w białym kitlu, ze stetoskopem w ręce, lekarz, powołany do służby w ostatnim roku wojny starowina, który zdawał sobie sprawę z poniżającej roli, jaką odgrywał. Gwiazdki, widniejące na jego kołnierzu, nie przynosiły mu radości, ponieważ okupione były świadomym, choć mimowolnym, popełnianiem zbrodni. Miał więc minę męczennika. Pułkownik rozmawiał z jednym z kapitanów, podczas gdy drugi kapitan czytał rozłożoną na stole gazetę, zerkając od czasu do czasu na przesuwający się przed stołem ogonek. Głuchawy lekarz, nie patrząc, jakby ze wstydu, w oczy badanemu żołnierzowi, wprawnym ruchem przykładał mu stetoskop do piersi, nasłuchiwał dwie sekundy, po czym pytał:
– Co wam brakuje? Nic? Chwała Bogu, chwała Bogu… Pisz pan, feldfeblu, frontdiensttauglich… abtreten – I zaraz prędko odsuwał “zbadanego” szeregowca, aby kwalifikować w ten sam sposób następnego. Żołnierze, przywykli już do tego rodzaju komisji, wiernie podstawiali plecy pod ołówek feldfebla, który, zależnie od fantazji, pluł albo wprost na siną z zimna skórę, albo na ołówek, i piętnował ich ponownie, uprzednio zajrzawszy do rozdzielnika, odpowiednią sygnaturą: “40 regiment piechoty… 2 batalion balonowy… 6 ułanów…”
Poprzednia służba danego żołnierza i jego wyszkolenie nie były wcale brane pod uwagę. Decydujący był rozdzielnik, który podawał, w jakim oddziale trzeba uzupełnić wyrwy porobione w mięsie armatnim. Komisja ożywiała się jedynie w wypadku, kiedy jakaś karykatura ludzka, słaniająca się na nogach, próbowała odpowiedzieć na stereotypowe zapytanie lekarza: co wam braku-je?