Выбрать главу

– Mam suchoty – krzyczał żołnierz, aby go lekarz mógł usłyszeć.

Starowina zamykał wtedy usta, otwarte do swego nieodmiennego “chwała Bogu”, i zwracał zmęczone oczy na pułkownika.

– Powiada, panie pułkowniku, że ma suchoty. Pułkownik marszczył brwi.

– Suchoty? Nie wyglądacie na suchotnika.

– Panie pułkowniku, od roku już…

– Maulhalten! Nie pytam się! Żołnierz odpowiada tylko na pytania… Cóż to za zwyczaje znowu? Dlatego tylko, żeby się oduczyć rezonowania, pojedziecie na front, choćbyście mieli w dodatku i cholerę. Na drugi raz będziecie pamiętali o dyscyplinie, wy świnio! Abtreten!

Dopiero w pułku mógł, taki żołnierz wykazać swoją prawdomówność i wracał do szpitala, aby po jakimś czasie znowu stanąć przed podobną komisją i tak w kółko. Zasada niezwalniania stosowana była przez komisję z uporem godnym lepszej sprawy.

Kania, widząc to badanie, był olśniony szybkością, z jaką się ono odbywało.

– Podoba mi się ta komisja – szepnął do ucha Baldiniemu stojącemu za nim – ale im klina zadam!

Zbiegły jeniec włoski stawał przed komisją austriacką z całkowitą swobodą i humorem. Pierwszy z naszego grona badany był Hładun, który przypomniał sobie czasy udawania idioty w kompanii wartowniczej.

– Nic wam nie brakuje? Nic? Chwała Bogu, chwała Bogu. Zdatny na front, feldfeblu. Abtreten!

– Ich weiss nicht (Nie wiem) – ni z tego, ni z owego odezwał się Hładun.

– Was? (Co)

– Ich weiss nicht.

– Was wissen sie nicht? (Czega nie wiecie?) – zapytał pochylony lekarz.

– Ich weiss nicht – powtórzył po raz trzeci Hładun z tym samym tępym wyrazem twarzy. Lekarz odsunął okulary na czoło i przybliżywszy swoją twarz do jego twarzy bacznie mu się przyjrzał. Potem osadził okulary na swoim miejscu i westchnął.

– Ten idiota też jest zdatny, feldfeblu. Następny. Następny był Kania. Lekarz spojrzał na jego muskulaturę i przyłożył mu stetoskop do piersi.

– Wam to chyba nic nie brakuje, chwała Bogu, chwała…

– Chwała Bogu, mam, panie sztabsarct, padaczkę – zameldował zdecydowanie.

– Was?

– Mam padaczkę, panie sztabsarct. Lekarz zwrócił się do pułkownika.

– Powiada że ma padaczkę, panie pułkowniku. Pułkownik, oderwany od rozmowy, zamiast na Kanię, który zrobił krok naprzód, wywalił swoje czerwone oczy na Baldiniego,

– Padaczkę? Ta choroba wcale nie przeszkadza w służbie frontowej. Epilepsja nie jest zaraźliwa, prawda, panie doktorze? Nie ma obawy epidemii na froncie? Co? Właśnie! Pójdziecie więc na front, przyjacielu.

– Padaczka rzeczywiście nie jest zaraźliwa – odezwał się przecierając z westchnieniem okulary lekarz – ale pan pułkownik mówi do innego; ten jeszcze nie był badany. Pułkownik wsiadł na Baldiniego.

– Dlaczego nie odpowiadacie? Stoi jak ta latarnia i nie odzywa się! Ach co za ludzie, co za ludzie! Pułkownik z kolei zwrócił się do Kani.

– Dlaczego wyrywacie się bez pozwolenia naprzód? Wy jesteście ten epileptyk?

– Tak jest, panie pułkowniku. Dziedziczny…

– Nawet dziedziczny… Schauen sie mal, meine Herren… (Popatrzcie no, moi panowie…) dziedziczny epileptyk… Słyszeliście, że ta choroba nie jest zaraźliwa? Nic więc nie stoi na przeszkodzie waszemu wyjazdowi na front. Chłop jesteście jak byk! Gdyby zachodziła obawa zawleczenia na front epidemii, poszlibyście do szpitala, tak jednak nie widzę przeszkód, które by was miały wstrzymać od spełnienia obowiązku wobec ojczyzny. Abtreten!

– Panie pułkowniku, melduję posłusznie, że…

– Stulcie pysk! Jak śmiecie odpowiadać bez zapytania? Co? Dlatego tylko, żebyście się nauczyli dyscypliny, pójdziecie na front, choćbyście mieli dziedziczne zapalenie mózgu! Tam was oduczą rezonowania! Abtreten, wy świnio!

Kania szurgnął bosymi nogami i odszedł do gromady zgrupowanej w kącie, gdzie poddał się piętnowaniu.

– 3. dywizjon artylerii konnej – rzekł feldfebel.

– Niech pan, z łaski swojej, pluje na ołówek, panie feldfebel – uprzejmie zwrócił się do feldfebla – bardzo nie lubię, kiedy mi plują na plecy. To jest niehigienicznie.

Feldfebel spojrzał na niego groźnie.

– Wy mi tu nie mówcie nic o higienie, bo was zaraz nauczę higieny swojej własnej!

Mimo to napluł na ołówek. Pozostali zostali zbadani bez większych przeszkód. Haber nie przejął się srogością pułkownika i wyjechał z platfusem.

– Platfus nie przeszkadza – zaczął lekarz.

– Wysokiej komisji nie przeszkadza, ale mnie bardzo. Nie mogę biegać.

– Przydzielą was do lotnictwa. Będziecie latali w powietrzu z waszym platfusem.

– Panie sztabsarct, melduje posłusznie, że ja mam zawroty głowy i do lotnictwa się nie nadaje. Będę rzygał na dół.

– Nie zawracajcie mi głowy, dobry człowieku, i bądźcie łaskawi pójść sobie do diabła.

Kiedy się wszyscy zebrali, Kania zaczął oglądać plecy,

– Każdy gdzie indziej. Dokąd idziemy, chłopcy?

– Smaruj jaki batalion etatowy i fertig!

– Zawsze to w tyle będziemy mieli spokój.

Zasłonięty przez towarzyszy, Kania wytarł to, co napisał im na plecach feldfebel, i wpisał każdemu identyczny przydział.

“Et. Bat. 16”.

Jemu ten sam przydział wymalował na łopatce Baldini, po czym podeszli do stolika, przy którym prezentowali plecy jakiemuś cugsfirerowi, wręczającemu karteczki z wypisanym numerem kolejnym i przydziałem. Po tej ceremonii mogli się ubrać i czekać na wezwanie do przyległego pokoju, gdzie kilku spoconych podoficerów wypełniało arkusze ewidencyjne. Przed każdym stolikiem stała kolejka i podoficer, nie podnosząc głowy, zadawał szybkie lakoniczne pytania, a odpowiedzi wpisywał w odpowiednie rubryki arkusza. Kiedy miała przyjść kolej na Hładuna, ten od wrócił się i szeptem oznajmił:

– Zaraz będziecie mieli przedstawienie.

Twarz wykrzywił w grymas ogromnej głupoty, opuścił dolną wargę, otwarzył usta i z przygasłymi oczyma podszedł do stolika, kładąc na nim karteczkę.

– Imię i nazwisko? – zapytał podoficer szybko, nie patrząc na niego.

– Pantelejmon Durnycia – odpowiedział Hładun ze smarknięciem.

– Wie? Wiederholen sie dass… (Jak? Powtórzcie to…).

– Pantelejmon Durnycia.

Podoficer oderwał głowę od arkusza i uważnie patrzył na jego usta.

– Jeszcze raz powtórzcie,

– Pantelejmon Durnycia,

– Aha, Pantelmon Durnisia. Geboren? (Urodzony?).

– Ich weiss nicht. (Nie wiem). Cugsfirer znowu podniósł głowę.

– He? Gdzie jesteście urodzeni? – powtórzył pytanie podoficer.

– Nie wiem.

– Toś mi zdrowego ćwieka zadał, człowieku! Nie wie, gdzie się urodził! Panie feldfebel, może pan pozwoli do mnie! Jest tutaj taki jeden ananas, że sobie z nim nie poradzę.

Do stołu podszedł feldfebel.

– Jakiej narodowości jesteście?

– Nie wiem.

Fedfebel otworzył szeroko oczy.

– No – powiedział, patrząc na idiotyczną minę Hładuna – mędrzec z ciebie, jak widzę.

– Kto zna tego człowieka? – zapytał, zwrócony do stojących w tyle.

– Ja go trochę znam – zameldował Kania.

– Czy to idiota?

– Nie wiem. Śpi ze mną na jednej sali. Wiem tylko, że nie umie po niemiecku.

– Jakiej on jest narodowości?

– Hucuł, panie feldfebel.

Hładun pociągnął nosem z takim hałasem, że podoficer zżymnął się.

– Nie masz chustki, idioto? Kapie mu z tego nosa jak z wodospadu. Pewno mu ten zjełczały mózg tak przez nos wycieka. Cóż to za naród ci Huculi, kapralu? Jeszcze nie słyszałem o czymś podobnym.

– Mieszkają na granicy serbskiej – bez wahania odpowiedział Kania – to taki ludek na wymarciu. Bardzo mało ich jeszcze jest na świecie.

– Na wymarciu… hm… Dlaczego ta bestia żyje wobec tego? Potraficie się z nim rozmówić?

– Spróbuję, panie feldfebel…

– No to tłumaczcie pytania i odpowiedzi. Zapytajcie go, gdzie się urodził. Kania spojrzał na Hładuna znacząco i rzekł po polsku:

– Gadaj, że nie wiesz. Dobrze to robisz.

– Ich weiss nicht – odpowiedział przedstawiciel wymierającego narodu.

Kania rozłożył ręce bezradnie.

– Zdaje mi się, że to jednak idiota, panowie. Powiada, że nie wie.

Feldfebel splunął.

– Musimy jednak ten arkusz wypełnić w jakiś sposób, do stu diabłów! Gdzie ci Huculi mieszkają, kapralu?