Выбрать главу

Przeciwległy brzeg rzeki różni się od naszego jak dzień od nocy. Centrum miasta równie dobrze mogłoby się znajdować na innej planecie; gdziekolwiek spojrzeć, widać czerwone flagi i wszędzie słychać podniosłe pieśni. Życie ludzi „staje się lepsze z każdym dniem”, a młodzież czyta rewolucyjne dzieła, przygotowując się do życia w szeregach rewolucyjnej kadry. Natomiast Południowy Brzeg jest miejskim wysypiskiem śmieci, beznadziejnym slumsem; kurtyna mgły nad rzeką kryje przed ludzkim wzrokiem to zakazane miejsce, ten gnijący wyrostek miasta.

Gdy po zejściu z promu chybotliwym pomostem i dwudziesto-minutowym marszu po kocich łbach pokrytych warstwą śmieci spojrzy się w górę, przed oczyma wyrastają rzędy zapadających się domów na palach i glinianych chat – cały przyprawiający o zawrót głowy labirynt nieopisanych ruder. Ja sama potrafiłam wyłowić w tej plątaninie tylko jeden dom z szarej cegły, z czarnymi dachówkami, stojący na wysuniętym nad rzekę, poszarpanym występie skalnym w połowie wysokości wzgórza. Miejscowi nazywali to miejsce przy jednej z bocznych uliczek odchodzących od alei Strumienia Kotów siedliskiem Ósmy Dziób. Aleja Strumienia Kotów była stromą, kamienistą drogą. Rosły wzdłuż niej drzewa chińskiej jagody, rajskie jabłonie oraz krzaki, które czasem wydzielały smród, a czasem znów słodko pachniały. Stało tam też trochę ruder, które dawno powinny były się rozlecieć. Ściany i wejście do siedliska Ósmy Dziób były czarne jak smoła, jedynie tu i ówdzie pojedyncze czerwone i zielone cegły dodawały odrobinę koloru. Znalazły się tam dzięki uderzeniu pioruna, kiedy połowa cegieł posypała się na ziemię. Podczas naprawy ścian okazało się, że nie wystarczy pokruszonych odpadów, więc te czerwone cegły ściągnięto z jakiegoś innego miejsca.

Ale to nie był mój dom. Żeby znaleźć mój dom, trzeba było spojrzeć jeszcze wyżej, ponad rząd identycznych szarych dachów. Mieszkałam w Siedlisku Numer Sześć, wieńczącym dwa stosunkowo porządne, równolegle usytuowane siedliska, w miejscu, gdzie mech i pleśń pokrywały mury ł dachy. Nasze siedlisko miało w środku małe wewnętrzne podwórko, po bokach dwie wspólne kuchnie, jedną dużą, drugą małą, i cztery poddasza. Ciasny korytarzyk łączył większą kuchnię z podwórkiem. Ciemna, wilgotna klatka schodowa prowadziła do trzech pomieszczeń i dwóch tylnych wyjść.

Wiem, że z opisu siedliska można wnioskować, iż jego dawny właściciel był zamożnym człowiekiem. Szczerze mówiąc, nie potrafię nic powiedzieć o rodzinie, która tutaj poprzednio mieszkała. Jednakże właściciele domu mieli dość rozumu, żeby zniknąć i zatrzeć za sobą wszelkie ślady, zanim w zimie 1949 roku przyszli komuniści, skonfiskowali meble i warsztaty tkackie miejscowego wyrobu. Rodziny marynarzy, gnieżdżące się w drewnianych budach na Południowym Brzegu, szybko zasiedliły dom; jedne z oficjalnym przydziałem, inne bez. Takie nazwy, jak „sień”, „korytarz”, „podwórko”, „boczny pokój” i „poddasze”, zachowano wyłącznie dla wygody. Z sieni wchodziło się do sześciu małych pokoi należących do czterech rodzin, więc wszystkich pomieszczeń używano wspólnie.

Do siedliska, które kiedyś zajmowała jedna rodzina, wprowadziło się teraz trzynaście rodzin; każdej z nich, zwykle trzypokoleniowej, przysługiwał jeden pokój, najwyżej dwa. Biorąc pod uwagę krewnych i znajomych z dawnego miejsca zamieszkania, którzy regularnie przybywali z wizytą, nigdy nie udało mi się policzyć, ilu ludzi tutaj mieszka – gubiłam się w rachunkach po setce.

3

Nasza rodzina zajmowała pokój o powierzchni mniej więcej dziesięciu metrów kwadratowych, z jednym małym oknem wychodzącym na południe. Miało drewnianą ramę i sześć pionowych prętów, jak okno w więziennej celi. Naturalnie żaden włamywacz nigdy by nie zaszczycił odwiedzinami takiej rodziny jak moja. Okno zamykaliśmy wyłącznie podczas deszczu oraz w chłodne zimowe noce. W dodatku gliniany mur sąsiedniego siedliska, wyrastający w odległości zaledwie trzydziestu centymetrów, stanowił wysoką i solidną barierę. Ponieważ do wnętrza nie wpadało ani trochę światła, lampy musiały się palić nawet w ciągu dnia. Kiedy wytknęłam głowę przez okno i spojrzałam ponad sąsiedni mur, widziałam rozwidlone gałęzie rajskiej jabłoni. Strumyczek, który spływał z placu zabaw na alei Szkoły Średniej, na uskoku przed drzewem zmieniał się w kaskadę i wpadał prosto do rzeki. W nocnej ciszy szmer wody przeradzał się w huk i bardziej przypominał zawziętą kłótnię czy śmiertelną walkę niż pomiaukiwanie bezdomnego kota.

Na szczęście należało do nas również niskie pomieszczenie na poddaszu, o powierzchni znacznie mniejszej niż dziesięć metrów kwadratowych, ze spadzistym sufitem. W świetliku na południowej stronie dachu widać było szare niebo. Jeżeli wstając w nocy, nie zachowałam odpowiedniej ostrożności, uderzałam głową o sufit, aż dzwoniły dachówki.

Moi rodzice, trzy siostry, dwaj bracia i ja gnieździliśmy się w tych dwóch pokoikach. Nasza kwatera była mała, a mieszkańców wielu, więc cała szóstka dzieci musiała się pomieścić na dwóch pryczach na poddaszu, zbitych przez ojca. Ojciec z matką spali na dole na macie z włókna orzecha kokosowego. Resztę miejsca w pokoju zajmowało biurko z pięcioma szufladami, stare wiklinowe krzesło, stół i kilka stołków.

Kiedy my, dzieciaki, trochę podrośliśmy, musieliśmy wieczorami demontować stół w pokoju rodziców, aby złożyć łóżko dla braci. Za dnia było ono rozbierane, a stół wracał na swoje miejsce i mogliśmy przy nim jeść. Kiedy nadchodził czas kąpieli, demontowaliśmy zarówno stół, jak i stołki. Wiem, że to brzmi skomplikowanie, ale kiedy nabierze się wprawy, wszystko staje się proste.

W roku 1980 minęło dwadzieścia dziewięć lat, odkąd moja rodzina zamieszkała w tej kwaterze. Pierwszego lutego 1951 roku rodzice z dwiema starszymi córkami przeprowadzili się tutaj z terenu leżącego na północ od rzeki. W latach pięćdziesiątych Mao Tse-tung nakazywał ludziom mieć coraz więcej dzieci. Im więcej ludzi, tym państwo silniejsze i łatwiej o sukcesy, a jeśli wojna atomowa zmiecie połowę ludności kuli ziemskiej, Chińczycy zdominują świat. I tak w ciągu kilkunastu lat liczba ludności Chin wzrosła o sto pięćdziesiąt procent, w latach osiemdziesiątych osiągając miliard.

Po moich narodzinach nasza rodzina liczyła osiem osób. Z początku wcale nie wydawało się tłoczno, bo bracia i siostry, których partia wysłała na wieś, rzadko przyjeżdżali do domu. Kiedy jednak rewolucja kulturalna dobiegła końca, młodzi mieszkańcy miast zaczęli do nich wracać i moi bracia oraz siostry na dobre zjechali do domu. Przed 1980 rokiem nasza mała, dwupokojowa kwatera, bardziej zatłoczona niż chlewik, pękała w szwach. Ledwo w niej było można pomieścić się na stojąco. Nie muszę mówić, że latem tamtego roku, kiedy wszyscy członkowie rodziny deptali sobie wzajemnie po nogach, łatwo dochodziło do spięć.

Matka powiedziała, że przyszedł list od Dużej Siostry; przyjeżdża do domu za parę dni.

Duża Siostra znalazła się w pierwszej grupie młodzieży wysłanej na wieś, co oznaczało, że najtrudniej jej było powrócić do miasta. W tym czasie rozwiodła się dwukrotnie i dorobiła trójki dzieci, z których najstarsze było zaledwie sześć lat młodsze ode mnie. Swoje dzieci zaraz po urodzeniu odsyłała pod opiekę naszych rodziców, a sama zajmowała się kolejnym rozwodem czy ponownym zamążpójściem. „Przeklęte ladaco!” Już na samo jej wspomnienie matce cisnęły się przekleństwa na usta. „Jak to możliwe, że ta gadzina jest moją córką?”