– Dlaczego zupa jeszcze niegotowa?! – usłyszałam jej narzekanie. – Czy mam paść z głodu, zanim dostanę coś do jedzenia?
– Podziała jedynie, jeśli zjesz o północy – odpowiedziała jej Mama Szy.
Mówiły o zjedzeniu łożyska, co było tu ogólnie przyjętym zwyczajem. Brało się je od akuszerki, płukało w rzece, myło solą i sodą, a potem drobno kroiło i gotowało w wywarze z porów. Ludzie wierzyli, że łożysko jest odżywcze dla młodej matki, a co za tym idzie – pomaga jej szybko odzyskać siły. Łakome kobiety gromadziły się w pobliżu płyty, na której gotowała się taka zupa. Większość ich stała przy swoich kuchniach i długimi łyżkami sięgała do garnka sąsiadki. Tylko niektóre, co odważniejsze, podchodziły prosto do płyty, nabierały miseczką zupę, szybko na nią dmuchały, żeby trochę ostudzić, i wysączały do dna.
– Ja tylko próbuję, czy jest dość słona – tłumaczyły się złapane na gorącym uczynku.
Zbierało mi się na wymioty za każdym razem, gdy ktoś rozpływał się w zachwytach nad zupą z łożyska. Pamiętam, jak raz Duża Siostra tuż po porodzie zrobiła matce awanturę.
Nie chciała jeść tego, co matka jej przyniosła.
– To wieprzowy żołądek! – protestowała, tłukąc pałeczkami w brzeg miseczki. – Mamo, wyrzuciłaś łożysko, prawda?!
Matka nie odezwała się słowem.
– Zupa ma taki sam mleczny kolor i smakuje podobnie! – marudziła Duża Siostra. – Ale mnie nie oszukasz, tu nie ma łożyska!
Wiedziała, że matka nie wierzy w to, co mówią ludzie, a spożywanie łożyska uważa za barbarzyński obyczaj. Nie ugotowała go nigdy żadnej z córek. Może matka nie była wykształcona, ale miała swoje zasady, a jedną z nich było ta, że nie jada się ludzkich części ciała.
5
Niemniej matka wierzyła w czary, a odczynianie uroków uważała za bardziej skuteczne od konwencjonalnej medycyny.
Miałam wtedy trzynaście lat; dźwigałam piasek po schodach, omsknęła mi się noga ze stopnia i sturlałam się w dół, boleśnie skręcając lewy nadgarstek, który mi potem okropnie spuchł. W środku nocy, gdy ból stał się nie do zniesienia, matka po cichu wyciągnęła mnie z domu i zaprowadziła do chaty za rowem z wodą, gdzie nieśmiało zapukała do drzwi. Te drzwi, podobnie jak okna, były niewiarygodnie małe. W czarnym jak smoła pomieszczeniu siedziała kobieta i paliła papierosa. Kiedy weszłyśmy, zaświeciła lampę, która rzucała mdłe światło. Gdy postawiła ją na komodzie, nie byłam w stanie dojrzeć rysów gospodyni; widziałam jedynie papierosa w jej dłoni. Ani razu nie zbliżyła go do ust. Wyraźnie niezadowolona, że przyszłyśmy bez zapowiedzi, stwierdziła, że nie stać nas na jej usługi.
Matka zapytała, ile sobie życzy.
Kobieta odrzuciła papierosa i pokazała cenę na palcach.
Matka bez słowa skinęła głową na zgodę.
Wtedy ona podniosła się z miejsca i powiedziała, bym usiadła na łóżku, nałożyła mi na nadgarstek jakąś dziwnie pachnącą maść i wcierała ją, mrucząc pod nosem zaklęcia. Następnie zapaliła kadzidełko i zbliżyła je do chorego miejsca. Przez moje ciało przebiegł prąd.
– No dobrze, możesz ją teraz zabrać do domu – oznajmiła zasapana i usiadła.
Zeskoczyłam z łóżka, a mój nadgarstek był jak nowy. Matka wręczyła pieniądze, ale ku jej zaskoczeniu kobieta ich nie przyjęła.
Wyjaśniła, że matka zrobiła na niej wrażenie, bez wahania przystając na cenę. Wiedziała, że jesteśmy biedni. Ale zaznaczyła, żebyśmy nikomu o tym nie mówiły.
– I więcej nigdy tu nie przychodź, rozumiesz?! – warknęła.
To było tej samej zimy, kiedy po raz pierwszy miałam miesiączkę. Skulona na nocniku za zasłonką, zastanawiałam się, co począć, a tymczasem po drugiej stronie czekała z pełnym pęcherzem Duża Siostra. Zniecierpliwiona rozchyliła zasłonę i zobaczyła mnie roztrzęsioną na nocniku. Podała mi papier toaletowy i kazała włożyć go w majtki. Od tamtej pory za każdym razem, a szczególnie w zimie, odczuwałam niepokój, gdy krwawienie się wzmagało i nie pomagały na to żadne zaklęcia. Zdarzało mi się uciekać z lekcji, bo przemakały majtki, flanelowe kalesonki, a nawet i spodnie. Skrępowana przychodziłam do domu, przebierałam się i suszyłam kalesonki nad kuchnią, bo nie miałam drugich na zmianę, a czekając, aż wyschną, żeby móc je z powrotem włożyć, myślałam tylko o jednym: jak ukarzą mnie nauczyciele za ucieczkę z lekcji.
Pieprzyk we wnętrzu mojej prawej dłoni zaniepokoił wróżbitkę. „Blokuje naczynia w miejscu, gdzie przecina się kilka kanałów energetycznych” – oznajmiła. Została mi też blizna nad pępkiem po ropniu, który mi wycięto, kiedy byłam mała. Ma kształt oka. To oko patrzy na mnie za każdym razem, kiedy się kąpię. Wtedy rysuję wokół niego palcem znak zapytania.
XIII
1
Otworzyłam drzwi poddasza i stanęłam boso na progu. Siedlisko dopiero się budziło. Ktoś siusiał do odpływu na podwórzu. Mocz z chlupotem wpadał do pełnego po nocy otworu.
Promienie słońca prześwietlały suszącą się bieliznę i padały na bambusowy stołek w kącie sieni. Zarzuciłam tornister na ramię, ale zdążyłam jedynie dojść do drzwi, bo z pokoju wyłoniła się matka.
– A ty dokąd? – zapytała opryskliwie, czesząc włosy. – Jest niedziela.
Nic dziwnego, że nie widać, by uczniowie ciągnęli do szkoły. Matka sprawiała wrażenie wyczerpanej, jakby nie zmrużyła oka w nocy; powieki miała podpuchnięte, ale jej spojrzenie było ostre jak zawsze. Wpadłam w panikę, bo odniosłam wrażenie, że przewierca mnie nim na wylot. Jej twarz złagodniała, jakby chciała mi powiedzieć coś miłego, ale tylko zakaszlała, a potem się odwróciła i weszła z powrotem do pokoju. Nasza sąsiadka jadła owsiankę pachnącą zjełczałym tłuszczem i zagryzała marynowaną fasolą. Wzięłam książkę i poszłam nad rzekę przejrzeć lekcje, ale nie potrafiłam się skupić. Wróciłam do domu, ojciec był sam, zmywał naczynia.
– Gdzie mama?
– Powiedziała, że idzie z wizytą do twojej Drugiej Siostry – powiedział. – Mówiła też, że pójdzie do miasta zapalić kadzidło w Świątyni Oświeconych – dodał po chwili namysłu.
Dziwne. Czyżby coś się stało? Ilekroć stawała przed problemem, z którym nie potrafiła się uporać, szła zapalić kadzidło w Świątyni Oświeconych, czasami też zabierała mnie ze sobą. Powiedziała, że udałam się tam z nią po raz pierwszy, kiedy miałam trzy lata, ale ja pamiętałam, że byłam tam w wieku czterech, a może pięciu lat. Zapach korzeni lotosu wypełniał to ciche, opustoszałe miejsce.
Pamiętam chrzęst kamieni pod naszymi stopami, kiedy szłyśmy ścieżką. Co cztery, pięć stopni stały kamienne posągi o obliczach zniszczonych przez wiatry. Dziobate i popękane, przywodziły na myśl twarze trędowatych żebraków.
Zakręciłyśmy za narożnik i podeszłyśmy do głównej bramy. Matka kazała mi się zatrzymać, wygładzić ubranie i poprawić rzemyki przy butach. Każdy posąg buddyjski, wyjaśniła, sprawuje kontrolę nad czyimś losem. Jeżeli pokłonisz się swemu bóstwu opiekuńczemu, szczęście będzie ci towarzyszyć przez całe życie. Pogładziła mnie po głowie na znak, że czas dokonać wyboru. Jeżeli wchodząc do świątyni, instruowała, przekroczę próg prawą nogą, mam liczyć posągi po prawej stronie. Pięćset posągów stało rzędem na obrysie dwóch kwadratów i miałam je liczyć zgodnie z ośmioma cyframi daty urodzin: rok, miesiąc, dzień i godzina, bez wybierania i omijania. Ten, przed którym przypadnie mi się zatrzymać, będzie moim bóstwem opiekuńczym. Jeżeli natomiast przestąpię próg lewą nogą, mam zacząć liczyć od lewej strony.