Выбрать главу

Tak wyglądałam, kiedy stanęłam przed biurkiem mojego nauczyciela historii. Pozostali wykładowcy rozeszli się do domów, więc byliśmy sami. Przyglądał się mi znad biurka.

– Źle mnie oceniasz – zaczął łagodnie – jeżeli sądzisz, że traktuję z pogardą uczniów z biednych rodzin.

Na ułamek sekundy zamarło mi serce. Zdałam sobie sprawę, że w dużej mierze miał rację. To głównie z tego powodu czułam się niezręcznie w szkole i nie lubiłam w niej przebywać.

– Ja też pochodzę z ubogiej rodziny. – Uśmiechnął się z rezygnacją. Z jego twarzy zniknął nieobecny wyraz, który zazwyczaj przybierał na lekcji. – Szczerze mówiąc, teraz jestem jeszcze biedniejszy. Ot, prawdziwy przedstawiciel proletariatu.

Wyznał, że jego ojca uznano za kontrrewolucjonistę, co jemu z kolei odebrało możliwość kształcenia się na uczelni. Nawet jako dorosły mężczyzna wraz z bratem pomagał ojcu sprzedawać prażoną kukurydzę na ulicy i dostarczać węgiel do domów. Powiedział, że zna każdą uliczkę i zaułek na Południowym Brzegu.

– Byłaś wtedy zasmarkanym berbeciem raczkującym po podłodze. – Zaśmiał się ironicznie.

– Och, myśli pan, że jestem za młoda, tak? – Obruszyłam się, dotknięta do żywego, i podniosłam z krzesła.

– Jestem dwadzieścia lat od ciebie starszy.

Co chciał przez to powiedzieć? Jakie znaczenie miał tu wiek? Dawał mi do zrozumienia, że do siebie nie pasujemy? Więc już pomyślał o nas jako o parze? Zaczerwieniłam się i odwróciłam wzrok. Serce mi biło, jakbym wyciągnęła rękę po coś, co do mnie nie należy. Łzy napłynęły mi do oczu.

– Hej, dlaczego płaczesz?

– Obraził mnie pan – oświadczyłam z goryczą.

– Obraziłem cię? – Wstał, wyjął chusteczkę z kieszeni i obszedł biurko, żeby mi ją podać.

Nie przyjęłam jej. Łzy zdążyły już spłynąć do nosa i lada chwila mogły z niego skapnąć. Czułam się żałośnie, a mimo to nie chciałam wziąć chusteczki. Zobaczymy, co teraz zrobi, pomyślałam. Nie podniosłam oczu, choć czułam, że stoi tak blisko, iż mógłby mnie dotknąć.

Zdecydowanie odmówiłam przyjęcia chusteczki. Moja odważna demonstracja zaparła mi dech w piersiach. Za sekundę, myślałam, za sekundę mnie dotknie. Bałam się, że zemdleję.

I rzeczywiście, dotknął mnie, położył mi rękę na głowie. Jak małemu dziecku szorstkimi pociągnięciami wytarł oczy i twarz, a na koniec przyłożył mi chusteczkę do nosa. Odruchowo wydmuchałam nos.

Szybko się odsunęłam i stanęłam jakieś trzydzieści centymetrów od jego biurka. Bydlak jeden, myśli, że jestem oseskiem czy co? Ze złośliwą satysfakcją obejrzał chusteczkę i schował ją do kieszeni. Usiadł na krześle, kwitując uśmiechem moje zażenowanie i opryskliwość, bo udało mu się udowodnić, że istnieje między nami przepaść z powodu różnicy wieku i że nie pozwoli mi się do siebie zbliżyć. Znowu byliśmy uczennicą i nauczycielem, a mnie policzki płonęły z gniewu.

Spokojnym tonem oznajmił, że chociaż jest jeszcze dość czasu, żeby się przygotować do egzaminów wstępnych na studia, zostało mi sporo materiału do opanowania. Dla większego efektu przerzucał przy tym papiery na biurku, jakby to były moje prace. Moje stopnie, dodał, są poniżej możliwości i nadszedł czas, żebym przysiadła fałdów. Powtórzył, że z powodu pochodzenia musiał się pożegnać z myślą o studiach. A przede mną, jak to ujął, otwiera się życiowa szansa.

Wiedziałam, że mówi szczerze i słusznie rozumuje. Znał moją słabość – kłopoty z zapamiętywaniem lekcji. Siedzieliśmy, obserwując się nawzajem. Patrzenie na niego sprawiało mi przyjemność i miałam wrażenie, że on czuje to samo.

Wkrótce powrócił dobry nastrój.

4

Niemal za każdym razem, kiedy z lekkim sercem mówiliśmy sobie „do widzenia” na szkolnym boisku, myślałam o tym, że jutro znowu go zobaczę, chociażby na lekcji.

Szkolny mur tu i ówdzie wznosił się dumnie, a miejscami, pokruszony, ledwo wystawał z ziemi. Za boiskiem i małym ogródkiem warzywnym kręte ścieżki rozchodziły się promieniście. Komin fabryki leków pluł dymem, ścieki przemysłowe spływały na okoliczne pola. Słońce zasnuwały ciemne chmury, powietrze było lepkie; dopiero gdy nastaną deszcze, temperatura nieco spadnie.

Ale w porze deszczowej wcale nie było nam łatwiej, bo dach przeciekał w wielu miejscach, czego dowodem były liczne wiadra i puszki poustawiane na podłodze i na łóżkach. Zbijaliśmy się w gromadkę w suchym miejscu, a kiedy puszka napełniła się wodą, wynosiłam ją ostrożnie na podwórko.

Nasz dom powinien zostać zburzony wiele lat temu; między deskami podłogi były szerokie szpary, ściany znaczyła pleśń, strop się zapadał, a kamienny posążek nad płytą kryła taka warstwa kopciu, że rysy Bóstwa Kuchni stały się nieczytelne. Trzeba się było sporo napocić, aby przywrócić mu pierwotny, radosny wygląd.

Przez cały rok zewnętrzne ściany u dołu oraz narożniki muru na podwórku porastał mech; wiosną i latem był ciemnozielony, a jesienią żółty w niebiesko-zielone smugi. Suche miejsca wydawały się kosmate, wilgotne, jakby papkowate.

W przeciwległym końcu podwórka, w dwóch pomieszczeniach skleconych z popękanych cegieł, mieszkała pięcioosobowa rodzina Er-wy. Matka Er-wy, kobieta chuda jak szczapa, wiecznie zamiatała placyk przed frontowymi drzwiami, bez żadnego powodu ciskając przekleństwa pod adresem każdego, kto się akurat nawinął.

Wiele lat temu moja matka czymś ją obraziła i od tego czasu ta kobieta, zamiast puścić urazę w niepamięć, uprzykrzała nam życie, jak tylko mogła, co już samo w sobie było wyrazem jej „politycznego aktywizmu”. Wyrzucała z siebie potok słów, czyniąc jakieś zupełnie dla mnie niezrozumiałe aluzje do chorób wenerycznych.

Któregoś dnia jej mąż wrócił z pracy na łodzi i przyłapał żonkę z sąsiadem na flircie pełnym seksualnych niedomówień. Stłukł ją wtedy na kwaśne jabłko, pociął ubranie nożyczkami i dosłownie porozbijał młotkiem miseczki do ryżu na jej ciele. Była tak przerażona, że przez miesiąc siedziała cicho, co na jakiś czas oszczędziło naszej rodzinie słownych ataków z jej strony. Niestety, nie na długo, bo potem podwórko na nowo wypełniły jej wrzaski, jakby nie potrafiła się od nich powstrzymać. A moi rodzice z kamiennym spokojem wysłuchiwali tych zawziętych, obraźliwych tyrad.

Nawet najbardziej złośliwi chłopcy w szkole nie zwracali na mnie uwagi, jakby szkoda im było zachodu, by mi dokuczać. Natomiast dla dziewcząt stanowiłam idealny obiekt rozładowywania frustracji. Raz, kiedy kucałam w ubikacji szkolnej, jedna z nich o mało nie wepchnęła mnie do kloaki. Zanim zdążyłam się pozbierać, inna, wysoka dziewczyna, która akurat wyszła z ustępu, stanęła w drzwiach i powiedziała: „No, dalej, wrzeszcz, dlaczego nie wrzeszczysz? Czyżbyś nawet tego nie potrafiła?” A ja, zamiast krzyczeć, podciągnęłam majtki i przemknęłam obok niej. Kiedy znalazłam się na zewnątrz, rzuciłam się do ucieczki, nawet nie czując poniżenia.

Uzewnętrznianie uczuć zawsze sprawiało mi trudność, tym bardziej że i tak nikogo nie obchodziło, co czuję. Moja rodzina uznała, że nie mam nic ciekawego do powiedzenia, a jedyną osobą na świecie, którą interesowały moje poglądy, był nauczyciel historii – człowiek, który zaskarbił sobie moje bezgraniczne zaufanie. Wreszcie znalazłam kogoś, kto mnie rozumiał. Miał szersze spojrzenie na świat niż ktokolwiek inny z mego otoczenia. Wyraz jego twarzy, kiedy mnie słuchał, zachęcał do dzielenia się z nim wszystkimi problemami, zarówno poważnymi, jak i błahymi.