Położył na boku, zamknął oczy, ale znów pojawiały się twarze śmierci. Tej nocy udało mu się na chwilę zasnąć, zaraz po powrocie do domu z obrazem, lecz sen natychmiast spłoszyły koszmary: pogrążony był we śnie i nagle ktoś zapalił światło. Otworzył oczy i przekonał się, że leży na podłodze w magazynku wydziału filozofii. Nad nim stał Tony Bradford.
– Wstawaj ty leniwy draniu! – krzyczał.
Jego twarz zrobiła się czerwona i napęczniała z gniewu. Żyły po obu stronach szyi wystawały niczym grube liny.
– Wstawaj i prowadź zajęcia ze studentami!
Słowa Tony’ego były coraz głośniejsze, aż wreszcie nie był już w stanie ich zrozumieć. No i to rażące światło. Zamknął oczy, ale zdawało się, że promienie przechodzą przez powieki.
Ból eksplodował w klatce piersiowej i boku; przez moment znów znalazł się na ulicy. Dealer koki odbezpieczał uzi. Pierwsza seria pocisków trafiła partnera Ridgeway’a prosto w twarz. Druga uderzyła Setha w klatkę piersiową i obróciła go, następne kule trafiły już w bok i plecy.
W rzeczywistości tamtego dnia ciemność zapadła szybko, ale w koszmarze nadal było jasno.
Seth otworzył oczy i dostrzegł twarz partnera.
– Ty skurwysynu, powinieneś mnie ostrzec – warknął tam ten. – To powinieneś być ty; ty powinieneś zginąć, nie ja.
Seth usiłował wstać, chciał coś wyjaśnić, lecz nie mógł ruszać ani nogami, ani rękami, ani nawet ustami. Był sparaliżowany.
– Ty odrażająca kupo mięsa!
Twarz zmieniła się nagle w oblicze Rebeki Weinstock, ale oskarżający głos wciąż był głosem jego partnera. Seth czuł, jak łzy spływają mu po policzkach. Mógł przecież wszystko wyjaśnić, chciał to zrobić, ale nie był w stanie wydusić z siebie słowa. Zamiast Rebeki Weinstock, zobaczył Zoe.
– Pozwoliłeś im porwać mnie – odezwała się z wyrzutem. – Pozwoliłeś im zabrać mnie. Taki z ciebie glina!
Potem Seth rozdzielił się na dwie postacie. Jedna z nich unosiła się pod sufitem i spoglądała na dół na siebie samego. Zobaczył, jak osuwa się ze śladem po kuli w czole, a szczury wygryzają krwistą dziurę w jego ciele. Potem poczuł ostry, niewypowiedziany ból i dotyk małych łapek uzbrojonych w pazurki, drapiących go po oczach, oraz ciepło nagich ogonów ślizgających się po jego brzuchu i kroczu. Obudził się z krzykiem.
Otworzył oczy i patrzył na fluoryzujący wyświetlacz budzika. Dochodziła trzecia. Koszmar dręczył go. Usiadł na brzegu łóżka i dostrzegł swoje zamglone odbicie w lustrze toaletki Zoe. Drewniana szkatułka na biżuterię, którą kupił jej podczas rejsu po Brytyjskich Wyspach Dziewiczych, stała po jednej stronie komody, kolekcja kosmetyków, lakiery do paznokci i inne drobiazgi stały po drugiej stronie. Wszystkie te przedmioty zdawały się oskarżać go o zaniedbanie.
Powoli przesunął się, potem wstał. Sprężyny łóżka zaskrzypiały głośno, jakby przypominając, że Zoe zamierzała wymienić je na nowe. Aż go zakłuło w sercu, gdy przypomniał sobie chwile, kiedy leżeli razem, wtuleni jedno w drugie, ramię przy ramieniu, oddech przy oddechu. Czy to jeszcze kiedyś wróci?
Podszedł do okna, oparł się o parapet i wyjrzał na ulicę. Deszczowe chmury zniknęły, odsłaniając gwiazdy, które małymi, jasnymi punkcikami zdobiły niebo.
– Dlaczego, Boże? – zapytał cichym głosem, a para oddechu skropliła się na szybie. – Cóż takiego uczyniłem, że mi to zrobiłeś? Modliłem się, starałem się żyć według twoich przykazań. Dlaczego pozwoliłeś, żeby to się stało?
Potem zmagał się ze sobą, by odpędzić myśli, które nachodziły go coraz częściej. Być może Bóg nie istnieje. Albo Bóg ma to wszystko gdzieś.
Po drugiej stronie ulicy w miejsce toyoty pojawił się ciemny sedan, w środku dostrzegł dwóch ludzi. Przez moment był zirytowany, że go śledzono, ale szybko mu przeszło. Stratton wykonywał po prostu swoją robotę.
W pełni już przebudzony podszedł do łóżka, sięgnął ręką pod materac i wyciągnął paczkę. Położył na kołdrze i odwinął. Przez kilka chwil trzymał po prostu malowidło w dłoniach, potem pochylił się i włączył lampkę nocną przy łóżku. Raz jeszcze przyjrzał się obrazowi dokładnie.
Wyglądał dokładnie tak, jak opisała go Weinstock: alpejska łąka pokazana w ciepłych, żółtych barwach florenckich mistrzów. Po prawej stronie widać było wystającą skalną grań, a przy lewej krawędzi coś, co przypominało wejście do kopalni. Żadnych wskazówek, które rzuciłyby mu się w oczy.
Obraz oprawiony był w zwykłą czarną, drewnianą ramkę i podklejony od spodu brązowym papierem. Obejrzał teraz odwrotną stronę – owalna pieczęć przybita w jednym z rogów, „Jacob Yost i synowie, artystyczne ramy do dzieł sztuki”. I jeszcze adres „Augustinergasse 2, Zurych”.
Nazwa zakładu rzemieślniczego, w którym oprawiono obraz, to jedyny ślad, jakim dysponował. Dlaczego, zastanawiał się, obraz został oprawiony w Zurychu, a nie gdzieś w Niemczech? Raz jeszcze spojrzał na pieczęć. Było coś jeszcze, lecz atrament wyblakł, i nie dało się odczytać. Podsunął obraz bliżej światła. Zapisek był nieczytelny, ale ustawiając ramę pod odpowiednim kątem zdołał dostrzec datę: 19 maja 1937… oraz ciąg liczb 16-16. Było to więc jeszcze przed inwazją na Polskę, przed holocaustem, w okresie kiedy Hitlera wciąż jeszcze traktowano jako przywódcę państwa. Jego ludzie mogli bez trudu podróżować, gdyż nie było jeszcze bitewnych pól ani wrogich granic. Tak więc zjawili się w Zurychu z malowidłem. I z czym jeszcze?
Spojrzał na obraz, Pozwolił myślom swobodnie płynąć. Zurych słynął z banków oraz stabilnej sytuacji, chociaż w jego świadomości miasto stało się niesławnym miejscem, w którym porwano Zoe. Naziści gromadzili złoto i inne kosztowności. Czy poszlaka, że przybyli do Zurychu przed wojną, by otworzyć konta i nawiązać kontakty w bankach, była pozbawiona sensu? Być może Hitler lub Stahl, albo inny nazista przywiózł tu ze sobą obraz przy okazji innej misji i tylko korzystając z okazji zajrzał do zakładu ramiarskiego Herr Yosta.
Jeśli w nazistach było coś godnego pochwały, to z pewnością można mówić o ich metodycznej naturze. Ich życiem nie kierował przypadek. Szansa na to, że obraz zbiegiem okoliczności tylko znalazł się w Zurychu, była raczej niewielka.
Przytakując własnym myślom, chwycił słuchawkę, wybrał numer centrali i poprosił o połączenie międzynarodowe. Chciał się dowiedzieć, czy Jacob Yost lub któryś z jego synów wciąż jeszcze prowadzi zakład ramiarski w Zurychu.
Telefon zadzwonił dwa razy, zanim Seth odłożył słuchawkę na widełki. Prawdopodobnie założyli mu podsłuch. Zresztą nie miało znaczenia, kto go podsłuchiwał. Mógł spokojnie odbyć tę rozmowę, korzystając z aparatu na lotnisku. W pośpiechu wciągnął spodnie i sweter. Wyrzucił z teczki narzędzia, włożył obraz oraz wciąż jeszcze mokry plik tysiącdolarowych banknotów, jakie do kieszeni szlafroka wcisnęła mu Rebeka Weinstock. Potem podszedł do szkatułki z biżuterią Zoe, otworzył szufladkę. Wyciągnął paszport i gruby plik szwajcarskich franków, które przywiózł ze sobą z Zurychu. Spojrzał na stemple w paszporcie – Szwajcaria, Wielka Brytania, Holandia… Każdy ważniejszy kraj w Europie Zachodniej oraz większość tych mniejszych plus stemple z rozlicznych wysp na Morzu Karaibskim, które zwiedzali razem z Zoe. Przelotnie pomyślał o tamtych cudownych dniach, kiedy przemierzali Karaiby, potem nagle zamknął paszport i zaczął się pakować.
Po dziesięciu minutach wyszedł dziarsko z domu i wrzucał torby podróżne do bagażnika volvo, z uciechą obserwując, jak mężczyźni w czarnym sedanie ożywili się nagle. Siadł za kierownicą i uruchomił silnik. Wrzucił bieg, potem ostrożnie wycofał i pojechał w dół ulicy; zatrzymał się obok czarnego sedana, opuścił szybę i wskazał gestem, żeby mężczyźni uczynili to samo.