Выбрать главу

Średniowieczne, renesansowe i barokowe kamieniczki staromiejskie stały jednak obok drugiej, a między nimi ściana przy ścianie, okap przy okapie, przeciskały się wąskie, brukowane kocimi łbami uliczki. Na niewielkiej powierzchni mieścił się tuzin kościołów, liczne zabytkowe piwiarnie, prywatne domy oraz budynki rządowe. Najokazalszy był Kościół Katedralny i Parafialny Naszej Pani, znany wśród mieszkańców jako Frauenkirche. Wzniesiony w 1271 roku jako kaplica poświęcona Matce Boskiej, wkrótce stał się symbolem starego Monachium. Bliźniacze wieże świątyni, których szczyty zwieńczone są niezwykłymi kopułami przypominającymi piuski noszone przez duchownych katolickich, pojawiają się na turystycznych broszurkach i zdjęciach częściej niż jakikolwiek inny charakterystyczny obiekt miasta, no, może z wyjątkiem słynnych tańczących kurantów, Glockenspiel.

Frauenkirche to nie tylko atrakcja turystyczna, to przede wszystkim katedra, miejsce chętnie odwiedzane przez tutejszych katolików. Jej status zarówno jako kościoła katedralnego, jak i parafialnego sprawia, że posługę duszpasterską świadczy tu wielu duchownych; większość z nich mieszka w rezydencji ojców jezuitów.

Telefon zadzwonił dwa razy, zanim odebrał go najmłodszy z nowicjuszy. Odpowiedział uprzejmie i poprosił dzwoniącego o chwilę cierpliwości, on tymczasem poprosi do telefonu ojca Morgena.

Morgen to dziwny człowiek, myślał zakonnik, idąc korytarzem, a potem schodami na drugie piętro. Miał takie dobre, niebieskie oczy, które zawsze zamglone były łzami; opat wyjaśnił kiedyś, że przyczyną były rany głowy, jakie Morgen odniósł pod koniec II wojny światowej.

Młody duchowny zatrzymał się przed zwykłymi drewnianymi drzwiami z krzyżem, chwilę wahał się, zanim zastukał; ze środka pokoju dobiegały jakieś dźwięki – Morgen coś sobie nucił, chyba „Koncert brandenburski”. Duchowny dziwił się w duchu, dlaczego opat nie przydzielił ojcu Morgenowi własnego aparatu telefonicznego, w końcu ksiądz był już stary i niedomagał, a dzwoniono do niego bardzo często. Z pewnością można było zrobić dla niego wyjątek. Delikatnie zastukał do drzwi. Nie kosztowałoby to dużo. Poza tym parafia nie musiałaby ponosić tych kosztów zbyt długo, w końcu ile jeszcze mógł pożyć ojciec Morgen?

– Proszę wejść.

Ksiądz otworzył drzwi i zobaczył Morgena siedzącego przy biurku i patrzącego za okno na gmach katedry.

– Telefon, ojcze – wyjaśnił, stając obok Morgena i podając mu pomocną dłoń.

Morgen uśmiechnął się i gestem dał znać, że poradzi sobie sam. Nie był przecież kaleką. Miał czasami wrażenie, że młodzi księża nie zdają sobie z tego sprawy.

Przy drzwiach zatrzymał się na moment i spojrzał na zawieszoną na ścianie fotografię. Syn wyrósł na przystojnego, wykształconego człowieka; był to już mężczyzna stojący u progu kariery. Morgen poczuł w sercu lekkie ukłucie, jak zawsze, kiedy uświadamiał sobie, że syn nigdy nie pozna prawdziwego ojca.

Teraz było to już zresztą niemożliwe. Matka, jedyna osoba, która mogła mu to wyznać, zmarła przed dziesięcioma laty na udar mózgu. Dziś wyłącznie Morgen i Bóg znali mroczną tajemnicę.

Zerknął raz jeszcze na zdjęcie, a potem ruszył ku schodom prowadzącym na dół. Miał nadzieję, że tym razem dobre nowiny ukoją gnębiący go fizyczny ból.

Ból i osłabienie każdego dnia stawały się coraz bardziej dokuczliwe, podobnie zresztą jak pogarszające się pamięć i wzrok. Przyczyną były odłamki, jak mu mówiono. Tamtego pamiętnego dnia obok chaty nad jeziorem kule wystrzelone przez Oberleutnanta SS strzaskały mu czaszkę i połamały żebra. Trafiło go sześć pocisków, a każdy z nich mógł być śmiertelny, gdyby wszedł milimetr dalej lub przesunął się o ten milimetr. Zginąłby, gdyby Yost nie zabił Oberleutnanta i nie zabrał potem Morgena do lekarzy z amerykańskiej armii. Uśmiechał się nieznacznie, schodząc ostrożnie po schodach. Przez te długie lata nauczył się nie robić gwałtownych ruchów, które mogłyby spowodować przesunięcie odłamków.

W ciągu minionych sześćdziesięciu lat bywały dni, kiedy poza niedowidzeniem w prawym oku nic mu nie dolegało. Pragnął wtedy znów szusować na nartach albo jeździć na łyżwach, ale zdawał sobie sprawę, że byłoby to igraniem ze śmiercią. Dużo zatem spacerował, utrzymywał ciało w dobrej kondycji, tyle że nauczył się traktować własny organizm jak stare opakowanie z nitrogliceryną.

Doszedł do podestu na pierwszym piętrze i ruszył długim korytarzem w stronę aparatu telefonicznego. Młody ksiądz nie podążył za nim; odwrócił się i szybko poszedł w kierunku pokoju opata. Zastukał z respektem w drzwi.

– Ojciec Morgen znów otrzymał telefon, Wasza Eminencjo – oznajmił, wchodząc do skromnie umeblowanego pokoju.

– Dziękuję bardzo.

Kiwnięciem głowy opat dał znać młodemu księdzu, że jest wolny. Nowicjusz odczuwał pokusę wyjawienia Morgenowi, że razem z innymi nowicjuszami otrzymał od opata polecenie informowania go oraz jego pomocników o każdym takim telefonie. Bez wyjaśnień. Ale nowicjusze nie oczekiwali żadnych wyjaśnień; ich obowiązkiem było jedynie ślepe posłuszeństwo. Młody duchowny nie mógł jednak odpędzić od siebie myśli, że w całej tej sprawie było coś… nieuczciwego.

Dokładnie to samo pomyślał opat, kiedy otwierał płaską szufladę biurka, upewniając się, czy niewielki dyktafon, jaki otrzymał od ludzi z Kongregacji Doktryny Wiary, nadal działa prawidłowo. Ludzie ci pojawili się po raz pierwszy w dwa dni po Wielkanocy 1962 roku, tuż po przydzieleniu ojca Morgena do tej parafii. Opat był wówczas młodym człowiekiem i bez wahania zaprotestował zarówno wobec podsłuchu telefonu zainstalowanego na korytarzu, jak i polecenia, by szpiegowano jednego z podległych mu duchownych. Na protesty odpowiedział arcybiskup z diecezji, a później pewien kardynał z Watykanu, a w końcu, gdy nie przestawał się upierać, wezwano go do Rzymu i tam bez ogródek dano mu do zrozumienia, że dalsze protesty nie będą tolerowane. I oczywiście nikt nigdy nie wyjaśnił mu powodu założenia podsłuchu.

Usiłował sam dotrzeć do prawdy, przesłuchując taśmy, i to mimo surowego zakazu. Z Morgenem rozmawiali najróżniejsi ludzie – marszandzi, handlarze sztuką, kolekcjonerzy, a najczęściej pewien mieszkaniec Zurychu nazwiskiem Yost. No i policyjni detektywi oraz urzędnicy z administracji rządowej. Ale zdumienie opata wzbudziły telefony do lub od byłego nazisty. W pierwszej chwili doszedł do przekonania, że Watykan podejrzewa Morgena o to, iż sam był kiedyś nazistą, przeczyły temu jednak rany, które duchowny odniósł w czasie wojny. Morgen był już wtedy słabowitym i nieszkodliwym starszym człowiekiem, niezdolnym do wypełniania wszystkich obowiązków duchownego. Pozwolono mu zaangażować się w działalność zmierzającą do ustalenia miejsca ukrycia dzieł sztuki wykradzionych przez nazistów, a przyświecał temu szczytny cel – przekazanie odzyskanych dzieł ich prawowitym właścicielom.

Odniósł na tym polu pewne sukcesy i stał się nawet bohaterem artykułu w gazecie „Abend Zeitung” napisanego przez reporterkę Johannę Kerschner, która zainteresowała się zarówno nim, jak i jego poszukiwaniami.

W końcu opat ograniczył się do modlitw i medytacji. Doszedł też do wniosku, że Bóg obdarzył większym zaufaniem ludzi stojących ponad nim w hierarchii i że tak naprawdę wszystkim, czego od niego wymagano, była wiara oraz ślepe posłuszeństwo. Zatem posłusznie przesyłał co tydzień taśmy do Rzymu. Mijały lata, co pewien czas zjawiali się nowi mężczyźni, wręczyli mu nowsze dyktafony i odjeżdżali. Potem zainstalowali urządzenia, które automatycznie nagrywały wszystkie rozmowy telefoniczne. On jednak nie ufał nowoczesnej technice i wolał sprawdzać za każdym razem, czy magnetofon działa.

Opat przez chwilę wpatrywał się w urządzenie; kaseta obracała się. Westchnął i powoli zamknął szufladę, po czym powrócił do dokumentów. Papierkowa robota, pomyślał z niechęcią. Ciekawe, czy księgi inwentarzowe w Niebie również wypełniane są w trzech egzemplarzach. Przeżegnał się i poprosił o wybaczenie za zuchwałe myśli, potem zaczął przekopywać się przez stos papierzysk, które zawalały jego biurko.