Выбрать главу

Spojrzała na komputer ustawiony na zdezelowanym biurku, odrapane krzesło i lampkę z postrzępionym sznurem, który oznaczał śmierć dla kogoś, kto nie wykazałby się dostateczną ostrożnością. Obok komputera resztki wieczornego posiłku. Obróciła się w prawo, przed sobą miała metalowe drzwi z wentylatorem oraz dalej w rogu nocnik. Kolejne ćwierć obrotu i łóżko. Jeszcze jeden obrót i jej spojrzenie padło na tekturowe pudła, które wykorzystywała do przechowywania ubrań, jakie oni jej dostarczyli. I znów spojrzenie na komputer.

Nie było możliwości pokonania betonowych ścian i podłogi. Poza tym w biurze nad głową zawsze ktoś przebywał. Podeszła do drzwi i przeprowadziła rutynową wieczorną inspekcję w nadziei na odrobinę inspiracji. Wciąż był to ten sam gruby metal; bolce od zawiasów ciągle były przyspawane tak, że w żaden sposób nie dałoby się ich wysunąć, a drzwi zamknięte były od zewnątrz.

Serce waliło jej w piersiach: powoli, głęboko i mocno. Z pewnością było jakieś wyjście, musiała je tylko dostrzec.

Pomyślała o wykorzystaniu elektrycznego piecyka do spowodowania pożaru, który z kolei mógłby przyczynić się do spalenia drewnianego stropu.

Ale wcześniej pożar spowoduje jej własną śmierć. Albo zostanie zgaszony przez zraszacze. Albo ona sama zginie z ręki tych, którzy zejdą z góry, by ją ukarać za próbę ucieczki.

Nie. Było jasne, że musi wymyślić coś, co nakłoni ich do otwarcia drzwi. I to w chwili, kiedy nie będzie przykuta kajdankami do Zwalistego, a Sergiejew nie będzie obserwował ich z palcem przyłożonym do spustu pistoletu. W jakimś momencie, który jak dotąd nie zdarzył się ani razu w ciągu sześciu minionych miesięcy, ale który powinien zdarzyć się następnego dnia lub może za parę dni. W momencie, który jeszcze nie nadszedł i nie nadejdzie sam z siebie.

Ten moment nie nadejdzie, pomyślała ponuro. Przez całe miesiące nie obmyśliła sposobu ucieczki i nie było powodu sądzić, że rozwiązanie w cudowny sposób objawi się teraz, gdy koniec był tak bliski.

Przygnębienie ogarnęło serce niczym wieczorny mrok. Zobaczyła oczy Setha i przez moment miała przed oczami jego twarz. Już nigdy jej nie zobaczy. Oślepiły ją łzy, ciemność napęczniała w piersiach, w małym pomieszczeniu słychać było jedynie bicie jej serca.

– Cholera! – Otarła łzy. – Weź się w garść, Zoe Ridgeway.

Lecz nie powstrzymało to fali frustracji, gniewu i strachu. Nie widząc nic przez napływające łzy, Zoe padła na łóżko, a zardzewiałe sprężyny głośno zaskrzypiały.

Nie miała pojęcia, jak długo płakała, kiedy kolejny raz poczuła w sobie pragnienie modlitwy.

– Nie!

Potrząsnęła głową, sprzeciwiając się własnym myślom, potem wstała i wzięła rolkę papieru stojącą przy nocniku. Otarła łzy spływające po policzkach.

– Cholera! – westchnęła głośno, potem odrzuciła rolkę w poprzek pokoju w kierunki kosza na śmieci.

Zanim ponownie zebrała w sobie siły, pragnienie odmówienia modlitwy całkowicie ją opanowało; przez moment widziała w pomieszczeniu mnóstwo prehistorycznych bogiń i słyszała echo słów Thalii. Usiadła na łóżku, złożyła dłonie między kolanami, pochyliła głowę.

– Pan jest moim pasterzem – powiedziała cicho, rozpoczynając Psalm dwudziesty trzeci, którego nauczyła się na pamięć jako dziecko w niedzielnej szkółce, i który recytowała przed rozpoczęciem każdej lekcji. Tym razem jednak pasterz miał kobiecą twarz.

– Nie brak mi niczego – kontynuowała, starając się wydobyć z pamięci słowa, które przez lata wyblakły.

– Pozwala mi leżeć na zielonych pastwiskach; prowadzi mnie nad wody, gdzie mogę odpocząć.

…Wiedzie mnie po właściwych ścieżkach przez wzgląd na swoje imię. Chociażbym chodził ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną.

– Zła się nie ulęknę.

Myśl ta rozluźniła supeł, jaki zawiązał się w jej sercu. Chodziła po pomieszczeniu, starając się wygrzebać słowa głęboko zakopane w pamięci.

– Twój kij… – przypominała sobie z trudem. – Twój kij i twoja laska właśnie mnie pocieszają.

Uśmiechnęła się nieśmiało; przypomniała sobie, jak chłopcy w tym momencie chichotali oraz jak bardzo zarumieniła się, kiedy w końcu zrozumiała przyczynę ich śmiechu.

– Stół dla mnie zastawiasz wobec mych przeciwników; namaszczając mi głowę olejkiem; mój kielich jest przeobfity…

Kiedy ta myśl przyszła jej do głowy, niemal szarpnęła ją fizycznie, zatrzymując w pół kroku.

O mój Boże, pomyślała, gdy podniosła wzrok do góry.

– To jest to! – wykrzyknęła.

Uśmiechnęła się szeroko, a jej oczy po raz kolejny rozglądały się po pomieszczeniu. Po raz pierwszy jednak zobaczyły to, co powinny widzieć.

To właśnie jest wyjście z tej dziury.

Całe ciało Zoe zdawało się drżeć, gdy usiłowała zapanować nad nagłą euforią.

– Dlaczego nie dostrzegłam tego wcześniej? Przecież nic się nie zmieniło. Wszystko to było cały czas widoczne.

Pomyślała, że być może potrzebne były całe miesiące duchowych przygotowań, zapisywania w pamięci każdego możliwego detalu, nieustanna praca nad możliwymi scenariuszami, kombinacjami i rekombinacjami – wszystko, co pomogło skoncentrować się na działaniach wymuszonych przez nieuchronnie nadchodzącą śmierć.

Mogło tak być, pomyślała. Potem jej myśli pobiegły ku biblijnej przypowieści o człowieku, któremu spadły z oczu łuski.

– Dzięki Ci, Boże – wydusiła z siebie w końcu.

Rozdział 15

Po drugiej stronie torów tramwajowych, nieco na zachód od głównego dworca kolejowego w Amsterdamie, znajduje się niewielki bar, który już od pięciuset lat słynie z podawanego tu dżinu. Nie jest to zniewieściały dżin, faworyzowany przez rozgorączkowanych angielskich graczy w krykieta czy też amerykańskich dyletanckich tenisistów, lecz holenderski dżin o silnym aromacie i niezłej mocy, który jego wytwórcy nazywają geneverem.

Bar jest stary, o ścianach pokrytych ciemnym drewnem, które przez całe stulecia dodatkowo pociemniało od tytoniowego dymu. Podłoga z desek wytarta jest butami, które stąpały po niej przez kilka wieków, a szerokie szczeliny między deskami wypełnione są brudem, który nanieśli tu ludzie współcześni Rembrandtowi i van Goghowi. Wewnątrz zawsze panuje przytłumiony gwar i snuje się nikotynowy dym.

Seth Ridgeway siedział przy mahoniowym barze, rozkoszując się szklaneczką dżinu genever i obserwując jednocześnie człowieka, który chodził za nim przez ostatnie trzy dni. Mężczyzna miał bladą, ascetyczną twarz, krzaczaste ciemne brwi oraz oczy, jakie dawni mistrzowie malowali na twarzach ludzi opętanych. Płaszcz wisiał na nim jak na kiju, a resztka włosów na jego głowie była chyba koloru ciemnokasztanowego.

Seth pociągnął łyk i przez chwilę rozkoszował się smakiem alkoholu, zanim przełknął. W lustrze za barem widział odbicie tamtego; siedział sam przy małym okrągłym stoliku ze szklanką jasnego piwa, pogrążony w lekturze książki w papierowej oprawie.

Seth po raz pierwszy zauważył go na lotnisku w Schiphol, gdy stał na korytarzu tuż za stanowiskiem kontroli paszportowej. Facet ubrany był w niedopasowany garnitur, sprawiający wrażenie kupionego w jakimś sklepie z używaną odzieżą i wyglądał zupełnie jak jeden z meneli, ulicznych kloszardów, żebraków, ludzi naprawdę bezdomnych, których Holandia przyciągnęła liberalnym podejściem oraz jeszcze bardziej liberalnym programem pomocy społecznej. Minął go wtedy, a mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy i zrobił w jego kierunku niepewny krok. Seth rozejrzał się szybko i ruszył wartkim krokiem, chcąc uniknąć prośby, jak się spodziewał, o parę drobnych. Wystarczyło, by wsiadł do taksówki, a już o nim zapomniał. Jechał do centrum Amsterdamu, a zmęczenie spowodowane długą podróżą samolotem wyssało energię najpierw z jego ciała, a potem z umysłu. Następnego jednak ranka, kiedy zszedł na śniadanie mężczyzna ten siedział już w hotelowym holu.