Выбрать главу

Minął wąską asfaltową alejkę, potem zszedł niewielkim wałem między cedry, skąd wyraźnie widział drogę. Było to dobre miejsce na zasadzkę.

Miał wrażenie, że czas wlecze się bez końca. Spojrzał na wskazówkę sekundową. Jeden, dwa obroty dookoła tarczy i wciąż nikogo. Czyżby udało mu się zgubić ogon?

Czekał, a jego ciepły oddech zamieniał się w chłodne kłęby pary. W oddali usłyszał wycie silników odrzutowych, a chwilę później pełen radości ryk samolotu odrywającego się od ziemi. Nie dobiegały go żadne odgłosy ruchu ulicznego, nie widział samochodów i, co najważniejsze, nie widział też nigdzie człowieka o szalonych oczach.

Gdy był już bliski podjęcia decyzji o powrocie, tamten pojawił się między drzewami, daleko, po drugiej stronie asfaltowej drogi. Stał na skraju parku, jak spłoszone dzikie zwierzę. Potem ruszył pospiesznie i z głową pochyloną nisko wskoczył między drzewa po drugiej stronie. Seth zrozumiał, że mężczyzna tropi go po śladach odciśniętych w miękkiej ziemi. Tak bardzo pochłonięty był wypatrywaniem śladów, że dotarł do małego, cedrowego zagajnika, zanim wreszcie podniósł wzrok. Zatrzymał się i spojrzał na Setha szeroko otwartymi ze dziwienia oczami. Ridgeway mierzył w jego klatkę piersiową z magnum, z satysfakcją obserwując strach, jaki pojawił się na twarzy mężczyzny.

– Nie, błagam! – jęknął tamten, podnosząc ręce do góry. – Nie miałem zamiaru wyrządzić panu krzywdy.

– Dlaczego więc pan mnie śledzi?

– Żeby przekonać się… czego pan szuka.

– A kogo to interesuje?

– Wielu ludzi. Pan z pewnością wie o tym.

Seth skinął głową.

– Wiem i zdaję sobie sprawę, kto jest po której stronie. Rozmawiałem z tymi, którzy są po mojej, ale twierdzą, że nie znają pana.

– Być może to oni są po niewłaściwej stronie – odparł człowiek łagodnie.

– Być może. Ale nie sądzę, aby tak było.

Seth zrobił krok do przodu. Mężczyzna gwałtownie cofnął się, potknął o korzeń i po prostu klapnął na ziemię.

– Dlaczego pan mnie śledzi? – Seth powtórzył pytanie.

– Ludzie, dla których pracuję, są zainteresowani panem oraz obrazem.

– Skąd pan wie o obrazie? – zapytał obojętnym tonem Seth.

– Po prostu wiemy.

Seth uniósł pięść, jakby zamierzał uderzyć.

– Proszę przestać – krzyknął mężczyzna z taką siłą w głosie, że Seth bezwiednie posłuchał. Był to głos człowieka nawykłego do tego, że ludzie wykonują jego polecenia.

– W porządku – odparł Seth. – Jeśli przestanę, chcę coś w zamian. Chcę informacji.

– Powiem panu wszystko, panie Ridgeway, ale nie pod groźbą pistoletu.

Seth patrzył na niego dłuższą chwilę, potem odszedł kilka kroków i schował broń do kieszeni płaszcza. Mężczyzna powoli wstał, otrzepał płaszcz.

– Nazywam się Kent Smith, jestem księdzem i pracuję ja ko archiwista w Watykanie.

– Jezu Chryste – nie mógł powstrzymać się Seth, a Smith skrzywił się lekko, słysząc wezwanie Boga nadaremno. – I pan również pragnie posiąść to malowidło?

Smith przytaknął.

– Obawiam się, że ludzie dla których pracuję, pragną je zdobyć.

– W którąkolwiek stronę się obrócę, ktoś pragnie posiąść ten przeklęty obraz.

Na twarzy Smitha znów pojawił się grymas.

– Pojawi się jeszcze więcej ludzi, zanim zdąży pan pozbyć się tego obrazu. Możemy panu w tym dopomóc.

– „My”, to znaczy kto?

– Niewielka lecz wpływowa grupa ludzi z Watykanu, zdecydowanych nie dopuścić do tego, żeby obraz oraz bezcenna relikwia z nim związana zostały wykorzystane przez ludzi dla ich własnych, partykularnych interesów.

– A więc wy jesteście dobrymi facetami? Czy to właśnie chce pan mi przekazać?

– Niech pan nie drwi, panie Ridgeway. Rzecz dotyczy spraw, które mogą zmienić bieg historii. – Głos Smitha stał się nagle ostry, niemal ewangeliczny. – Chodzi o rzeczy o wiele, o wiele większe, niż pan sobie wyobraża, których następstwa są dużo poważniejsze niż los pana, mój czy pańskiej żony.

– Mówiłem panu, że gdzieś mam te wszystkie brednie – odparł Seth. – Dla mnie nie ma nic ważniejszego niż odzyskanie żony całej i zdrowej.

– Możemy panu dopomóc – przekonywał Smith. – Jesteśmy ludźmi, którzy za cel postawili sobie wyplenienie wszelkiego zła, politycznych walk oraz gry o władzę. Sprawy… oraz ludzie, jak pan wie, nie zawsze są tacy, jakimi się wydają.

– Jak choćby archiwiści z Watykanu, którzy udają szpiegów, stawiając czoło szpiegom w Amsterdamie? Smith uśmiechnął się po raz pierwszy.

– Właśnie. I podobnie ludzie zajmujący wysokie stanowiska, zarówno w waszym rządzie, jak i w moim Kościele nie zawsze są tacy, jakimi się wydają.

W tym momencie, przez ułamek sekundy Seth widział czerwoną świecącą plamkę na płaszczu Smitha, a chwilę później ciszę chłodnego, jasnego popołudnia przerwał trzeszczący odgłos wystrzału. Dopiero wtedy zrozumiał, czym była ta czerwona plamka, koniec promienia snajperskiego lasera. Słyszał, jak kula uderza w pierś Smitha, i widział jak mężczyzna leci na pień drzewa. Seth wiedział, że umie opanować nerwy; pozwolił, by stare policyjne instynkty wzięły górę. Chwycił za poły płaszcza Smitha, przeciągnął mężczyznę, kryjąc się za pniem rosłego cedru. Kolejne kule zaczęły przecinać powietrze wśród kępy drzew.

Gdzie oni byli? Wyciągnął z kieszeni płaszcza magnum. Jeśli mieli karabiny z celownikami laserowymi, mogli być bardzo daleko, poza zasięgiem jego magnum. Wśród drzew znów zapadła cisza. Seth wytężył słuch, usiłując zlokalizować niewidocznych wrogów, lecz słyszał jedynie ciężki oddech Smitha. Pochylił głowę, usiłując zrozumieć, co mężczyzna chciał mu powiedzieć.

– Brow… brun… – Głos Smitha ucichł.

Ridgeway pochylił się jeszcze niżej nad umierającym, nadaremnie jednak. Poczuł, jak ciało Smitha wiotczeje w jego ramionach.

Brow, brun. – powtórzył kilka razy w myślach, w końcu doszedł do wniosku, że tamten chciał powiedzieć „Brown”. Brown? Cóż mogło to znaczyć?

Nie miał jednak czasu na rozważanie ostatnich słów księdza. Znów padł strzał, a ułamek sekundy drzewo, za którym się krył, dosłownie eksplodowało drzazgami, i to kilka centymetrów od jego twarzy.

Seth upuścił ciało Smitha i przeturlał się dalej; znów kilka strzałów, jeden po drugim. Zerwał się na równe nogi, podniósł magnum i mierzył, starając się wypatrzyć strzelca. Tylko gdzie był zabójca? Jak miał trafić niewidzialnego wroga? Dwa kolejne pociski wzbiły w górę liście obok jego stóp. Wtedy zobaczył je. Najpierw dwie czerwone plamki, potem trzecią. Krążyły wokół niego, tańcząc po ziemi i po nim, niczym mały rój śmiertelnie żądlących owadów. Było zatem kilku zabójców. Seth oddychał szybko i ciężko. Rzucił się do przodu, uciekając od czerwonych plamek, a kolejne kule pomknęły śladem laserowych promieni i wbiły się w podłoże, wzbijając w powietrze kłęby ziemi i liści.

Wtedy usłyszał ich. Z tyłu. Nie. Z przodu. Byli więc ze wszystkich stron, zamykając go pierścieniem. Znów pojawiły się czerwone plamki i Seth ponownie rzucił się do przodu, uciekając z ich linii. Jednak strzelcy okazali się bardziej systematyczni i działali tym razem bardziej świadomie. Seth wymierzył w kierunki pierwszego odgłosu i wypalił, ale nie usłyszał odgłosu bólu ani krzyku zdumienia. Dobiegł go jedynie odgłos kolejnego wystrzału i poczuł palący ból po prawej stronie.

Jezu Chryste! Lewą ręką dotknął rany i zobaczył na palcach lepką, czerwoną krew. Rana na szczęście była lekka. Chociaż niewiele brakowało, naprawdę niewiele. Próbował modlić się, prosić o pomoc, ale słowa, a nawet myśli tym razem nie nadeszły.