— Prikazywat znajdź… — powtórzył Term i podsunął czujnik do twarzy Kary. Szarmanka cofnęła się, ale powiedziała do maszyny:
— Hmanus.
— Prikazywat wyjaśnij.
Ekran wypełnił się drukiem.
— Możecie odczytać? — zapytał Term.
— Nie — odpowiedziała Kara w imieniu wszystkich.
— HUMANUS — zaczął Term — to obraźliwe określenie, używane najpierw jako nazwa ludzi zamrożonych dla celów medycznych. W stuleciu poprzedzającym znalezienie Państwa dziesiątki tysięcy zamrożono zaraz po śmierci w nadziei, że uda się ich ożywić i uzdrowić. Okazało się to niemożliwe. Państwo jednak wykorzystało później zgromadzone istoty. Z zamrożonego mózgu można było odzyskać wzorce pamięci, z centralnego systemu nerwowego — RNA. Przestępca, poddany praniu mózgu, mógł teraz otrzymać nową osobowość. Taki humanus nie miał obywatelstwa. Później procedurę ulepszono i zastosowano dla pasażerów i załóg długich podróży międzygwiezdnych.
Statek rozrodczy „Dyscyplina” miał załogę składającą się między innymi z ośmiu humanusów. Zespoły pamięci należały do szanowanych obywateli w sędziwym wieku, o umiejętnościach odpowiednich do podróży międzygwiezdnej. Wydawało się, że humanusy powinny być zadowolone z nowych, zdrowych i młodych ciał. Założenie to okazało się… nie wszystko rozumiem. Jedno wydaje się, oczywiste: manus nie jest obywatelem. Nie ma praw. Jest własnością.
— To się zgadza — odparła Debby ku widocznemu zdenerwowaniu Szarmanki.
A więc Szarmanka mi nie wierzy. No to co? — pomyślał Term.
— Jak was tu znajdą? Przecież las ma pewnie tysiące klomterów sześciennych, wy go znacie, oni nie. Nie rozumiem, po co w ogóle walczycie.
— Znajdą. Już dwa razy znaleźli nas ukrytych w dżungli — z goryczą odparła Kara. — Ich Szarman jest lepszy ode mnie. A może to nauka wzmacnia ich zmysły. Term, chciałybyśmy mieć twoją wiedzę.
— Zrobicie z nas obywateli?
Pauza trwała sekundy.
— Jeśli będziecie walczyć — odparła.
— Clave złamał nogę, kiedy spadł.
— Obywatelami stają się tylko ci, którzy walczą. Nasi wojownicy walczą teraz i nie wiem, czy uda im się odpędzić łowców hmanusów. Jeśli kilku zranimy, być może nie będą szukali naszych dzieci, starców i kobiet, które mają gości.
Gości? Aha, brzemiennych!
— A co z Clave’em i kobietami? Co się z nimi stanie?
Szarmanka wzruszyła ramionami.
— Mogą mieszkać z nami, ale nie jako obywatele.
Nie za dobrze, ale chyba więcej nie uda mu się osiągnąć. — Nie mogę powiedzieć tak ani nie. Musimy porozmawiać, Karo… ach!
— Co się stało?
— Właśnie sobie coś przypomniałem. Karo, są takie rodzaje światła, którego nie możesz zobaczyć. Kiedyś były takie maszyny, które widziały ciepło ciała. Tak was odnajdują.
Kobiety spojrzały po sobie z przerażeniem. Debby szepnęła:
— Ale tylko trup jest zimny.
— Zapalcie ognie w całym lesie. Niech sprawdzają wszystkie po kolei.
— To niebezpieczne. Ogień może… — urwała. — Nieważne. Ognie zgasną, jeśli ich nie będziemy podsycać. Dym je zdusi. Ale może się udać, zwłaszcza pod powierzchnią dżungli.
Term skinął głową i sięgnął po garść zieleniny. Sprawy przybierały coraz lepszy obrót. Jeśli choć niektórzy staną się obywatelami, będą mogli chronić resztę. Może Plemię Quinna znalazło dom…
— Trzy grupy i pogrążają się coraz głębiej. Ślady się zacierają — mówił niewyraźnie głos pilota. Mont wisiał nad ramieniem Dowódcy Szwadronu Patry’ego, z dziobem skierowanym w dżunglę. — Idziemy za nimi?
— Jak duże grupy?
— Dwie po trzy i jedna większa. Duża grupa ruszyła pierwsza. Prawdopodobnie ich nie złapiecie.
Szarpnięta przez ludzi Patry’ego wielka, zielona masa oderwała się od reszty i odpłynęła. Patry raportował:
— Znaleźliśmy miejsce, przez które weszli. Idziemy za nimi. — Dołączył do reszty. — Mark, weź namiar. Pozostali idą za mną. Omijajcie te żółte paprocie, są trujące.
Mark był karłem, jedynym człowiekiem na Drzewie Londyn, który mógł nosić starożytną zbroję; dlatego tylko on mógł opiekować się karabinem. Dziesięć lat temu skłonny byłby unikać ataku, dopóki nie przekonał się o swojej niewrażliwości. Ludzie nazywali go Mały, dopóki sam Patry nie zrobił im o to dzikiej awantury. Mark urodził się, aby nosić tę zbroję i nauczył się czynić to dobrze.
Minął odcięty krzew i ruszył w ciemność, a za nim cała reszta piechoty Drzewa Londyn.
Ból był rzeczywisty i koncentrował się nad kolanem Clave’a, ale co chwila rozprzestrzeniał się na całe ciało. Reszta znikała i pojawiała się na przemian. Ktoś holował go poprzez tunel. Niedługo wyciągi z roślin Uczonego uśmierzą ból. Ale czy rośliny nie zginęły w czasie suszy? A drzewo… już nie istnieje. Nie ma Uczonego, a Term nie ma narkotyków, zresztą Terma też nie ma. Tak niewielu rozbitków wędrowało za Termem poprzez zielony mrok. Żałosne resztki plemienia Clave’a zostały rozdzielone, a dla rannego nie było lekarstwa.
Jinny i Minya zatrzymały się nagle, boleśnie urażając go w nogę. Ból otumanił mu umysł. A potem kobiety zanurzyły się w ścianach tunelu i zniknęły między gałązkami. Clave zaczął lecieć w swobodnym spadku, opuszczony.
Spadając, obrócił się, a wtedy lot stał się koszmarem. Znalazł się naprzeciwko okrągłej istoty bez twarzy. Zjawa uniosła coś… metalowego? Odłamek wbił się w żebro Clave’a. Wyciągnij go. Umysł ogarniała mu mgła… czy to cierń? Stworzenie z metalu i szkła przecisnęło się przez ścianę tunelu, ignorując Clave’a. Akolici ruszyli za nim. Byli to niebiesko odziani mężczyźni niosący ogromne, niezgrabne łuki.
Ból zniknął i rzeczywistość się rozpływała. A zatem było jakieś lekarstwo.
— Widzę, że dogoniliście pierwszą grupę — powiedział pilot. — Najdalsza grupa się zatrzymała. Środkowa dołączyła do nich. Może powinniście zrezygnować.
— Wysłałem Toby’ego z powrotem, z dwoma manusami. Trzeci ma złamaną nogę, więc go zostawiliśmy. Mamy prawie pełne siły. Zobaczmy po prostu, co się stanie.
— Patry, czy w twojej misji nie ma nic niezwykłego?
Poufne… och, czy to ma jakieś znaczenie?
— Złapać parę manusów… ustrzelić parę ptaków. Zebrać trochę przypraw. Znaleźć wszystko, co może mieć coś wspólnego z nauką.
To ostatnie nie było sprawą prostą. Może Pierwszy Oficer chciał, żeby Uczony czuł się zobowiązany. Patry nie skomentował tego, nie przy Asystencie Uczonego.
— Świetnie. Macie manusy. Ile potrzebujesz? Chyba nie spodziewasz się naprawdę znaleźć tu czegoś dla nauki, co?
— Przed nami jest duża grupa. Przynajmniej sprawdzę sytuację. — Patry ściszył aparaturę. Piloci potrafili się zakłócić na śmierć, a on potrzebował ciszy.
Gavving nie zagrzebał się jeszcze daleko, gdy natrafił na linę Jayan, która zawiodła go do tunelu wyciętego w listowiu. Teraz poruszali się szybciej.
Gavving był wystarczająco głodny, aby spróbować liści pomimo ich obcego zapachu. Smak też był obcy, ale słodki i przyjemny. Zjadł jeszcze trochę.
Właściwie czuł się tu prawie jak w domu. Zanurzał palce stóp w gałązkach i nogi niosły go znajomym rytmem. Piski i skrzeki tysięcy niewidzialnych stworzeń otaczały go ze wszystkich stron. Tak głęboko w gąszczu nie mogły mieszkać ptaki, ale jednak ćwierkały, a w razie potrzeby pewnie potrafiłyby też latać. Były to dźwięki z dzieciństwa Gavvinga, zanim susza zabiła małe żyjątka w całej kępie.