Выбрать главу

— Nie było go w pudle. Musiał pozostać w dżungli. Jinny, jego noga musi się zagoić, zanim będzie w stanie cokolwiek zrobić.

— Stracę go — odparła Jinny. — Wróci, ale ja go stracę. Jayan nosi jego dziecko. Już nie będę do niego należała.

— Clave kocha was obie — pocieszała ją Minya, choć nie miała najbledszego pojęcia, co naprawdę myśli Clave.

Jinny potrząsnęła głową.

— Należymy do łowców manusów, do mężczyzn. Popatrz, już tu są.

Minya zmarszczyła brwi i rozejrzała się. Może to wyobraźnia Jinny, może…? Jej oko wyłowiło coś w zielonej kopule okrywającej Rynek: ciemny kształt ukryty wśród gałęzi i mroku. Znalazła jeszcze dwa cienie… cztery, pięć. Mężczyźni. Nie odezwała się ani słowem.

Doprowadzono je do krawędzi dziupli, niemal pod ogromny zbiornik zamontowany w miejscu, gdzie gałąź przechodzi w pień. Minya spojrzała w dół. Śmieci, wnętrzności zwierząt… dwa ciała na platformach, owinięte płachtami. Kiedy podniosła wzrok, ich strażniczki zdjęły już poncha.

Wzięły swoje podopieczne za ramiona i podprowadziły pod zbiornik. Jedna pociągnęła za sznur i natychmiast, niczym miniaturowy potop, z góry polała się woda. Minya wzdrygnęła się z zaskoczenia. Kobiety wyjęły kawałki jakiejś substancji i jedna z nich zaczęła nacierać nią ciało Minyi, po czym podała jej jeden z kawałków.

Minya nie znała dotąd mydła. Nie było to nieprzyjemne, ale bardzo dziwne. Strażniczki namydliły się również, po czym znowu puściły wodę. Następnie wytarły się ponchami i włożyły je z powrotem. Podały szkarłatne poncha Jinny i Minyi.

Piana pozostawiała na skórze dziwne, łaskoczące uczucie. Minya nie miała kłopotów z ubraniem się, chociaż strój był zszyty między nogami. Mimo wszystko odzież wydawała się nieprzyjemnie luźna. Czyżby była uszyta dla długich ludzi z dżungli? Czuła się dziwnie, nosząc strój barwy kępojagód. Czerwień manusa tu, czerwień obywatela w domu. Zbyt długo już nosiła purpurę.

Strażniczki doprowadziły je do stołu. Cztery kucharki — następne wysokie kobiety — ładowały porcje potrawki z ziemskich warzyw i indyczego mięsa do misek o brzegach zagiętych do wewnątrz. Minya i Jinny usiadły na giętkiej gałęzi i zaczęły jeść. Potrawka była bardziej mdła niż jedzenie, do którego Minya była przyzwyczajona w Kępie Daltona-Quinna.

Jedna z manusek usiadła obok nich. Miała dwa i pół metra wzrostu, była w średnim wieku i bez trudu poruszała się na nogach w wietrze Drzewa Londyn. Zagadnęła Jinny:

— Zdaje się, że potrafisz chodzić. Jesteś z drzewa?

Jinny nie odpowiedziała.

— Drzewo rozpadło się — odparła w jej imieniu Minya. — Jestem Minya Dalton-Quinn, a to Jinny Quinn.

— Heln — przedstawiła się obca. — Ale teraz nie mam nazwiska.

— Długo tu jesteś?

— Dziesięć lat, albo coś koło tego. Kiedyś należałam do Cartherów. Ciągle czekałam na… wiesz, na co.

— Na ratunek?

Heln wzruszyła ramionami.

— Wciąż mam nadzieję, że czegoś spróbują. Wtedy nie byli w stanie, a teraz już mam tu dzieci.

— Mężatka?

Heln spojrzała na nią.

— Nie powiedzieli ci? Cóż, mnie też nie mówili. Jesteśmy własnością obywateli. Należysz do każdego mężczyzny, który ma na ciebie ochotę.

— Ja… tak właśnie myślałam — odwróciła wzrok w kierunku cieni na kopule. Widzieli ją nagą… — Co oni tam robią, wybierają?

— Zgadłaś — Heln podniosła wzrok. — Jedz szybciej, jeśli chcesz w ogóle skończyć.

Dwa cienie mężczyzn zbliżały się w ich stronę, swobodnie unosząc się ponad splecionymi gałązkami tworzącymi podłoże. Minya obserwowała ich, nie przerywając posiłku. Stanęli w odległości kilkunastu metrów od nich. Ich poncha były lepiej dopasowane i pyszniły się jaskrawą gamą barw. Oglądali kobiety, rozmawiając między sobą półgłosem. Minya usłyszała:

— … ta posiniaczona złamała Karalowi…

Heln udawała, że ich nie widzi. Minya próbowała ją naśladować. Kiedy opróżniła miskę, spytała:

— Co się z nimi robi?

— Zostaw ją — odparła Heln. — Jeśli żaden mężczyzna cię nie weźmie, zaniesiesz ją kucharkom. Ale wydaje mi się, że będziesz miała towarzystwo, Wyglądasz jak obywatelka, mężczyźni to lubią — skrzywiła się. — Na nas mówią „giganty z dżungli”.

Zbyt wiele zmian. Trzy pory spania temu żaden mężczyzna z jej lokalnego wszechświata nie odważyłby się jej tknąć. Co jej zrobią, jeśli będzie stawiała opór? Co pomyśli o niej Gavving? Nawet jeśli później zdołają uciec…

Gdyby teraz ruszyła wolno w kierunku dziupli, czy ktoś by ją zatrzymał? Pomyśleliby, że idzie „nakarmić drzewo”. Szybki bieg obok dziupli zawiódłby ją w niebo, zanim ktokolwiek zdążyłby zareagować. Już raz przecież zgubiła się w niebie i przeżyła.

Ale jak uprzedzić Gavvinga, żeby i on skoczył? Może nie będzie miał okazji. Może pomyśli, że to szaleństwo.

Bo to jest szaleństwo. Minya porzuciła tę myśl. Mężczyźni podeszli do nich wolnym krokiem…

Pierwszy posiłek Terma w Cytadeli był prosty, ale dziwny. Dano mu gurdę z dość dużym wycięciem, drugą na napój i dwuzębny drewniany widelec. Gęsta potrawka, przywożona z drugiej kępy, zdążyła już wystygnąć, zanim dotarła do Cytadeli. Zdołał rozpoznać dwa lub trzy składniki. Chciał zapytać, co je, ale to Klance zaczął zadawać pytania.

Pierwsze brzmiało:

— Nauczyli cię leczyć?

— Oczywiście — wymknęło mu się, zanim zdążył naprawdę pomyśleć.

Lawri spojrzała z powątpiewaniem. Klance-Uczony roześmiał się.

— Jesteś za młody, żeby być tak pewny siebie. Pracowałeś przy dzieciach? Rannych łowcach? Chorych kobietach? Kobietach noszących gości?

— Z dziećmi nie. Kobiety z gośćmi, tak. Ranni łowcy, tak. Leczyłem choroby z niedożywienia. Zawsze pod okiem Uczonego. — Galopujące myśli podpowiadały Termowi, co powinien powiedzieć Klance’owi. Rzeczywiście nie pracował z dziećmi, ale raz badał ciężarną kobietę i nastawił złamaną nogę Clave’a. Ten stary łowca manusów nie każe mi chyba praktykować na obywatelach? — pomyślał. Najpierw wypróbuje mnie na manusach! Na moich własnych przyjaciołach…

Klance wyjaśnił:

— Tu nie mamy przypadków niedożywienia, dzięki Kontrolerowi. Jak to się stało, że znalazłeś się w dżungli?

— Niespodziewanie — odpowiedział. Jedzenie dziwnej potrawy w stanie swobodnego spadku wymagało uwagi. Nie mógł dopuścić do wymiotów, a to wymagało odwrócenia uwagi tamtych. Dlatego Term odpowiadał chętnie. Jadł, co mu dali, i opowiadał historię zniszczenia Plemienia Quinna.

Uczony przerywał mu pytaniami na temat Kępy Quinna, pielęgnacji dziupli, musrumów, błyskaczy, dumbo, moby’ego, owadów na medianie drzewa. Lawri wydawała się zafascynowana. Przerwała mu tylko raz, pytając, jak walczy się z mieczoptakami i triunami. Term odesłał ją do Minyi i Gavvinga. Może w ten sposób dowiedzą się o jego miejscu pobytu.

Posiłek zakończył gorzki, czarny napar, którego Term odmówił. Snuł dalej swoją opowieść. Zanim skończył, stracił głos.

Klance-Uczony pykał fajeczkę — krótszą niż fajka używana przez Przywódcę Quinnów. Obłoki dymu leniwie krążyły po pomieszczeniu i wypływały na zewnątrz. Pokój przypominał raczej klatkę z drewna niż chatę. Wokół widniały wąskie okna zamykane uchylnymi płytami.

— Ten wielki grzyb miał własności halucynogenne? — upewnił się Klance.

— Nie znam tego słowa, Klance.

— Czerwony brzeg sprawiał, że czuliście się dziwnie, ale przyjemnie. Może dlatego był tak chroniony?