Выбрать главу

— Możemy ruszać w każdej chwili. Sądzę jednak, że powinniśmy napełnić cały zbiornik. Jeffer, chodź tu. — Wyłączył niebieski obraz i włączył żółty. — Ta liczba pokazuje, czy nie zbliża się burza, jeśli ją obserwujesz.

— Co to jest?

— Zewnętrzne ciśnienie powietrza.

— Czy nadciągającej burzy nie można po prostu zobaczyć?

— Nadciągającą, tak. Tworzącą się, nie. Jeśli ciśnienie idzie w górę lub w dół bardzo szybko przez dzień lub dwa, to znaczy, że tworzy się burza. Pozwala to wywrzeć wrażenie na obywatelach. Oczywiście, to poufne.

— Gdzie drzewo leci z tego miejsca? — zapytał Term.

— Poza zasięg deszczu. Potem do Drzewa Brighton, bo dawno nas tam już nie widzieli. Term, masz teraz dobrą okazję, żeby sobie obejrzeć wszystkie młode kolonie i wybrać jedną.

— A po co, Klance?

— Dla swoich dzieci, oczywiście.

Term roześmiał się.

— Klance, jak mam mieć dzieci, jeśli spędzę całe życie w Cytadeli?

— Nie wiesz, co to są Święta?

— Nigdy o nich nie słyszałem.

— No więc pod koniec każdego roku, kiedy Voy przesłania słońce, wszystkie manusy zbierają się koło dziupli. Święta trwają przez sześć dni, a manusy parzą się wtedy, plotkują i grają. Nawet dowozi się im jedzenie z zewnętrznej kępy. Święta rozpoczynają się za trzydzieści pięć dni.

— Nie ma wyjątków? Nawet dla Asystenta Uczonego?

— Nie martw się, pójdziesz — zachichotał Klance.

Lawri odwróciła się, pokazując im plecy. Bogactwo złotych włosów unosiło się nad jej karkiem. Jak wyglądałyby dzieci Lawri? Uczony chyba nie jest jej kochankiem. Term wiedział, że sprowadzał sobie manuski z wewnętrznej kępy. Jeśli Lawri nigdy nie opuszcza Cytadeli… to jak znajdzie sobie mężczyznę?

A może ja? — przyszło mu do głowy.

Manus może mieć dzieci, ale Lawri nie. Na to nic nie można poradzić. Nie miał odwagi myśleć o niej inaczej niż jak o przeciwniczce.

Ocknęła się, czując przy sobie inne ciało. Ostatnio zdarzało się to dość często. Minya poruszyła się ostrożnie, powstrzymując się przed otoczeniem ramionami śpiącego obok niej obywatela. Mogłaby go urazić.

Jej ruch zbudził go. Odwrócił się ostrożnie — jedno ramię miał przywiązane bandażem do torsu — i powiedział:

— Dzień dobry.

— Dzień dobry. Jak twoje ramię? — przez chwilę szukała w pamięci jego imienia.

— Nieźle je załatwiłaś, ale chyba wyjdę z tego.

— Ciekawa byłam, dlaczego przyszedłeś do mnie, skoro ci je złamałam.

— Nie mogłem o tobie zapomnieć — skrzywił się lekko. — Lawri nastawiała mi rękę, a ja wciąż widziałem twoją twarz o dwa centymetry od mojej, z obnażonymi zębami, jakbyś chciała zaraz chwycić mnie za gardło. Dlatego tu jestem.

Rozpogodził się.

— Oczywiście, okoliczności są zupełnie inne.

— Teraz lepiej?

— Tak.

Wreszcie przypomniała sobie, jak ma na imię.

— Karal, nie pamiętam żadnej Lawri.

— Lawri to nie manus. Jest Asystentem Uczonego… jednym z jego Asystentów, w każdym razie. Leczy ludzi z Floty, jeśli zostaniemy ranni.

Jeden z jego Asystentów?

— Słyszałam, że ten nowy Asystent jest manusem — zaryzykowała.

— Tak. Widziałem go z daleka. To nie gigant z dżungli. Jeden z twoich?

— Może. — Wstała, włożyła poncho. — Spotkamy się jeszcze?

— Może… — zawahał się i dodał: — Święta są za osiem snów.

Pozwoliła sobie na uśmiech. Gavving!

— Jak długo trwają?

— Sześć dni. I żadnej pracy.

— Cóż, na razie muszę pracować.

Karal znikł w listowiu, a Minya powoli wróciła na Rynek. Tęskniła za Kępą Daltona-Quinna. Właściwie przyzwyczaiła się już do najważniejszych różnic: ogromny Rynek, wszechobecni nadzorcy. Własna służalczość. Niewiele ją obchodziły. Tęskniła za winopnączem, za kopterami. Tu rosły tylko liście i starannie hodowane ziemskie rośliny: fasola, melony, kukurydza, tytoń, tak dokładnie wytresowane, jak ona sama.

Z tuzin manusek już wstało. Minya rozejrzała się za Jinny i dostrzegła ją przy dziupli. Karmiła drzewo, a spomiędzy liści widać było tylko jej głowę.

Plan dnia był ruchomy. Jeśli ktoś się spóźnił, pracował dłużej. Poza tym nadzorców niewiele obchodziło. Za to Minyę — tak! Będzie wszystko robić dobrze, stanie się przykładnym manusem… a potem przyjdzie może czas, żeby stać się kimś innym.

Usiłowała przypomnieć sobie brzmienie mowy Karala. Miał dziwny akcent, podobnie jak inni obywatele. Minya ćwiczyła go pilnie.

Wszystko to było dla niej nowe. Jej własne instynkty walczyły z wolą przetrwania: sprzeciw wobec napaści seksualnej, traktowanej jako bluźnierstwo przeciwko woli przeżycia.

Instynkt przetrwania zwyciężył. Wszystko będzie robić dobrze!

Jinny wstała, uporządkowała poncho i biegiem rzuciła się na zachód.

Minya krzyknęła. Była zbyt daleko, żeby ją usłyszano. Krzyczała i biegnąc pokazywała Jinny palcem. Dwie strażniczki, znajdujące się znacznie bliżej, zobaczyły, co się dzieje, i także puściły się biegiem.

Minya nie zatrzymywała się. Strażniczki — Haryet i Dloris, giganty z dżungli o twardych rysach, w nieokreślonym wieku — doganiały już uciekinierkę. Dloris wywijała nad głową obciążoną liną. Zawinęła dwa razy i rzuciła. Haryet czekała na swoją kolej, żeby także rzucić, podczas gdy Dloris ciągnęła. Lina stawiała opór przez dłuższą chwilę, potem puściła. Dloris straciła równowagę i upadła w tył.

Minya dotarła do krawędzi listowia w samą porę, aby zobaczyć, jak obciążony kamieniem koniec liny Haryet owinął się wokół Jinny. Dloris ponownie rzuciła swoją linę, zanim Jinny zdołała się uwolnić od poprzedniej. Uciekinierka najpierw miotała się przez chwilę, potem znieruchomiała.

Haryet przyciągnęła ją ku sobie.

Jinny leżała skulona na boku, z twarzą w ramionach i z podkurczonymi nogami. Teraz otaczała je już cała gromada manusek. Zanim Dloris odegnała je ruchem ręki, Haryet przewróciła Jinny na plecy, chwyciła ją za podbródek i siłą wyciągnęła jej twarz zza osłony ramion. Oczy dziewczyny pozostały zaciśnięte jak pięści.

— Pani Strażniczko — odezwała się Minya. — Proszę o chwilę uwagi.

Dloris obejrzała się, zdumiona ostrym tonem Minyi.

— Później.

Jinny zaczęła szlochać. Szloch wstrząsał nią, dygotała jak drzewo Daltona-Quinna, zanim rozpadło się na kawałki. Haryet przez chwilę przyglądała się beznamiętnie. Później okryła dziewczynę drugim ponchem i usiadła, żeby jej pilnować.

Dloris obejrzała się na Minyę.

— O co chodzi?

— Jeśli Jinny spróbuje jeszcze raz, i tym razem jej się uda, czy pani nie będzie miała problemów?

— Być może. I co z tego?

— Bliźniacza siostra Jinny jest z kobietami, które mają gości. Jinny musi się z nią zobaczyć.

— To zabronione — słabym głosem odparła gigantka z dżungli.

Kiedy obywatele tak mówili, Minya nauczyła się udawać, że nie słyszy.

— To bliźniaczki. Przez całe życie były razem. Powinno się im dać kilka godzin na rozmowę.

— Mówię ci, to zabronione.

— To tylko pani problem. Dloris wzniosła oczy w rozpaczy.

— Idź do grupy sortowania śmieci. Nie, zaczekaj. Najpierw pogadaj z tą Jinny, jeśli w ogóle zechce się odezwać.

— Tak, Strażniczko. Chciałabym też, żeby sprawdzono, czy nie jestem w ciąży, kiedy pani uzna za stosowne.