W tarczy miał już kilka pierzastych harpunów. Merril także. Clave spostrzegł trzy maleńkie kolce, podobne do cierni, wycelowane w obnażoną głowę Merril.
Krzyknął. Schyliła się. Ciernie wbiły się w pień.
— Och, to srebrny człowiek — mruknęła.
— Znasz go?
— Tak… Nie przestawaj ciąć. Był z łowcami manusów w Stanach Carthera. Nie mamy niczego, co przebiłoby tę zbroję.
Kolejna skrzynia zaczęła właśnie zjeżdżać z góry, gdy lina pękła. Pudło uniosło się w niebo. Ludzie, którzy się z niego wysypali, ruszyli łukiem w kierunku pnia, korzystając ze strąków jako napędu. Wydawali się zbyt daleko, by się na coś przydać.
Druga lina straciła naciąg.
— To pętla — wyjaśniła Merril. — Nie trzeba jej przecinać.
— No to ruszamy. Tam był jakiś kabel, który ciągnął się aż na zewnątrz…
— Nie. Dołączmy do zwycięskiej grupy. Szybko, inaczej zostawią nas w tyle.
— Zwycięskiej…? — Nagle Clave domyślił się, co chciała przez to powiedzieć.
Odziani w zieleń wojownicy stłoczyli się wokół pojazdu. Niektórzy wchodzili do środka. Mężczyźni w błękicie unosili się wokoło, najwyraźniej martwi. Ci, którzy przeżyli, wycofali się poza krzywiznę pnia, aby czekać na posiłki.
Wyglądało na to, że walka o pojazd dobiegła końca. Pozostali łowcy manusów zbliżyli się już na niebezpieczną odległość. Clave strzelił i miał szczęście: było ich już tylko pięciu, plus srebrny człowiek.
Ordon umarł ze strzałą w piersi. Term widział jego twarz przez szybę… ale nawet gdyby Ordon mógł go usłyszeć, nic nie zostało do powiedzenia. Odwrócił się w stronę żółtego ekranu.
W oknie dziobowym miał pięć pływających prostokątów: widok z tyłu, z góry, z dołu i z obu boków. Widział ludzi w błękicie, ludzi w zieleni; kobiety i mężczyzn, ale trudno było powiedzieć, kto zwycięża.
Trzech wojowników Floty próbowało ukryć się za osłonami silników. Term dotknął niebieskiej kreski. Buchnęły płomienie. Niebiescy wycofali się z krzykiem, wymachując kończynami, żeby odzyskać równowagę. Jeden miał biodro przeszyte strzałą.
— Morderca! — wrzasnęła Lawri.
— Niektórzy z nas nie lubią być manusami — spokojnie wyjaśnił Term. — Niektórzy nie lubią nawet łowców manusów.
— Klance i ja nigdy nie zrobiliśmy ci nic złego. Zawsze byliśmy dla ciebie dobrzy!
— Właściwie to prawda. Ale co zrobiłaś dla reszty plemienia Quinna? Zapomniałaś, że miałem swoje plemię?
— Twoje plemię nie żyje! Drzewo zostało rozerwane na części! To my mogliśmy być twoim plemieniem, ty buntowniku, karmicielu drzewa, ty…!
Term nie czuł szczególnej potrzeby, aby zatkać jej usta. Oskarżenia wykrzykiwane przez Lawri wtórowały jedynie jego własnym myślom. Cóż, podjął już decyzję.
— Wiesz, co się dzieje z naszymi kobietami? — zapytał bez gniewu. — Gavving może dostałby pozwolenie na spotkanie się z żoną za trzydzieści parę dni, ale każdy obywatel płci męskiej miał do niej dostęp o dowolnej porze. Teraz będzie miała dziecko i nawet nie wie, kto jest jego ojcem. Ja też nie wiem.
— Zabiją cię — syknęła Lawri. — Mam ci powiedzieć, jaka jest kara za bunt?
— Proszę uprzejmie, ale zdaje się, że zmieniłaś temat dyskusji.
Powiedziała mu i tak. Zabrzmiało to dość okropnie: wystarczający powód, żeby drzwi pozostały zamknięte.
Znalazł czujnik podczerwieni, który pokazał mu czerwone kropki wzdłuż całego pnia. Wyłączył podczerwień i rozpoznał Clave’a i Merril, a za nimi ścigającą ich grupę ludzi Floty… w tym także karła w kombinezonie ciśnieniowym.
Clave i Merril! Wobec tego Cartherowie naprawdę są po jego stronie. A już się zastanawiał…
Ubrani w zieleń wojownicy opanowali pojazd. Kiedy Flota zaczęła się cofać, Term włączył na chwilę silnik i spalił jednego z żołnierzy: nie po to, żeby zabić, ale żeby dać sygnał Cartherom: „Jestem z wami”! Ponieważ to właśnie Cartherowie wyroili się teraz na powierzchnią monta, a Flota uciekała pod osłonę pnia.
Gavving znalazł się na nogach, podtrzymywany przez dwóch ludzi, zanim jeszcze zdążył się obudzić.
— Co się dzieje?
— Potrzebujemy ludzi do pedałowania — powiedział ktoś.
Czterech ludzi z Floty pomogło trójce zaspanych manusów wyjść z baraków i wdrapać się do kępy. Gavving z trudem powstrzymywał złość. Koń przyjął alarm ze zwykłą pokorą, za to Alfin protestował zażarcie:
— Jestem asystentem opiekunki dziupli, nie żadną karmiącą drzewo parą nóg…
— Ty, słuchaj no. Wysyłamy ludzi do Cytadeli tak szybko, jak tylko się da. Normalną grupę zajeździliśmy już prawie na śmierć. Zajmiesz miejsce i będziesz pedałował z całą resztą!
— I może jeszcze wykonywał normalne obowiązki? Będę półżywy! Co mam powiedzieć Strażnikowi?
— Wsiadaj na bicykl, albo sam opowiesz Strażnikowi, gdzie się podziały twoje jaja! Dokładnie przed Świętami!
Manusy na platformie pokryte były potem, który kroplami unosił się z ich włosów. Dyszeli jak w agonii. Ludzie z Floty pomagali zsiąść jednej trójce, krzywiąc się z obrzydzenia. Pozostali wsiadali do windy.
Pół nieba przesłaniała zielona masa.
Dżungla! Dżungla zaatakowała Drzewo Londyn!
Z Floty pozostało tylko trzech. Jeden był oficerem; Gavving go rozpoznał, ponieważ niósł kawałek dawnej nauki — mówiącą skrzynkę. Pozostali wsiedli do windy. Gavvinga posadzono w siodełku. Zaczął pedałować. Winda uniosła się w górę.
Dżungla zaatakowała Drzewo Londyn. Dżungla mogła się poruszać. Kto by pomyślał? Zielona masa była okropnie blisko, ale… oddalała się.
Musi coś zrobić! Ale co? Patrzyli na niego uzbrojeni ludzie.
Winda była już o dziesiątki klomterów nad nim, a sam Gavving z trudem chwytał oddech. Poczuł zmianę, zanim ją jeszcze zobaczył. Nagle pedałowanie stało się całkiem łatwe. Skrzypiąca skarga przekładni roweru wzniosła się o jedną oktawę. Podniósł wzrok.
Skrzynia windy spadała, obracając się powoli. Błękitne kształty rozsypały się wokół niej, kierując się w stronę pnia. Jeden był zbyt powolny: dotarł do pnia, wciąż poruszając się zbyt szybko, odbił się jak złamana lalka i spadał dalej. Skrzynia jednak spadała szybciej.
— Przestać pedałować. Pozostać na miejscach — rozkazał oficer.
Najeźdźcy przecięli kabel. Co teraz? Wewnątrz wiedzie na wschód. Skrzynia nie uderzy tutaj, tylko dalej, w kierunku końca gałęzi, ale gdzie? Gavving wyobraził sobie masywną drewnianą konstrukcję przedzierającą się przez puszyste jak wata liście.
— Oficerze, a jeśli skrzynia uderzy w chatę ciężarnych kobiet?
— Chata jest pod konarem — odparł żołnierz. — Hmm… ale i tak skrzynia może komuś zrobić krzywdę. Niech to, przecież tam są szkoły! Karal!!! Ruszaj na wschód do końca konara i każ wszystkim schować się pod spodem. Nie przegap chaty badań. Sekcji dokowania też. Potem sam się schowaj, jeśli zdążysz.
— Tak, sir! — Jeden z ludzi, widocznie ranny, bo ramię miał obandażowane i podwiązane na temblaku, niezgrabnie ruszył w drogę. Pozostało dwóch.
Oficer przemówił do gadającej skrzynki:
— Dowódca Oddziału Patry. Wróg przeciął kable windy. Co u was?
Odpowiedź była prawie niezrozumiała przez szum zakłóceń. Gavving opuścił głowę i przymknął oczy — biedny, zmęczony manus, zbyt śpiący, żeby myśleć o buncie — i słuchał uważnie. Usłyszał: