Выбрать главу

Przystanął, aby spojrzeć na własny dom, długi, półcylindryczny dom kawalera. Był pusty. Plemię Quinna musiało zebrać się już na wieczorny posiłek.

— Mamy kłopoty — mruknął Gavving, pociągając nosem.

— Jasne, że mamy, ale nie widzę powodu, żeby tak się zachowywać. Jeśli się ukryjemy, nie dostaniemy jeść. Poza tym mamy to. — Harp uniósł martwego grzybla.

Gavving potrząsnął głową. To nic nie da.

— Trzeba go było powstrzymać.

— Nie mogłem. — Gavving nie odpowiedział i Harp dodał: — Pamiętasz, jak cztery dni temu całe plemię rzucało liny do stawu? Stawu nie większego niż duża chata. Jakbyśmy mogli go ściągnąć do siebie. Nie wydawało nam się to głupie, dopóki staw nie przeleciał. Nikt inny oprócz Clave’a nie pomyślał, żeby wziąć kocioł, ale zanim wrócił…

— Nawet Clave’a nie wysłałbym po mieczoptaka.

— Pół na pół — wyszczerzył zęby Harp. Powiedzenie było archaiczne, ale jego znaczenie pozostało oczywiste. Każdy głupiec potrafi przewidzieć przeszłość.

Otwór w wacie: kurnik dla indyków, z jednym jedynym ponurym mieszkańcem. Nie będzie ich więcej, dopóki nie złapią w wietrze nowego dzikiego indyka. Susza i głód… Woda wciąż jeszcze od czasu do czasu spływała po pniu, ale nigdy w dostatecznej ilości. Wędrowne stworzenia wciąż przelatywały, można więc było wyłowić mięso z wyjącego wiatru, ale coraz rzadziej. Plemię nie przeżyje długo na cukrowych liściach.

— Czy opowiadałem ci kiedyś o Glory i indykach? — zagadnął Harp.

— Nie. — Gavving odprężył się trochę. Potrzebował rozrywki.

— To było dwanaście albo trzynaście lat temu, przed przejściem Golda. Wtedy jeszcze rzeczy nie spadały tak szybko. Zapytaj Terma, to ci powie, dlaczego, bo ja nie potrafię. Ale to prawda. Gdyby zatem spadła wprost na zagrodę dla indyków, na pewno by jej nie rozbiła. Ale Glory próbowała poruszyć kocioł. Trzymała go mocno w ramionach, a on waży trzy razy tyle co ona. Straciła równowagę i zaczęła biec, żeby go nie upuścić. Wtedy właśnie wpadła do zagrody. Wydawało się, jakby to sobie szczegółowo zaplanowała. Indyki były wszędzie, rozleciały się po kępie i w niebo. Udało nam się zawrócić może jedną trzecią. Dlatego odsunęliśmy Glory od gotowania.

Jeszcze jedno wgłębienie, tym razem duże: trzy pomieszczenia splecione z gałęzi drzewa. Puste.

— Przywódca już chyba przeszedł ten puch.

— Jest noc — zauważył Harp.

Noc wyglądała jak lekki półcień, kiedy odległy łuk Dymnego Pierścienia przesłaniał światło słoneczne, ale klomter sześcienny listowia również blokował dostęp światłu. Ofiara puchu mogła wyjść w nocy na dość długo, aby wziąć udział w posiłku.

— Zobaczy, kiedy wrócimy — zauważył Gavving. — Wolałbym, żeby dalej pozostawał w zamknięciu.

Zobaczyli przed sobą ogień. Przyspieszyli kroku. Gavving pociągał nosem, Harp wlókł musruma na linie, ale kiedy wyłonili się na Rynku, twarze mieli pełne godności i nie unikali niczyjego wzroku.

Rynek był dużym, otwartym obszarem, ograniczonym plecionką z drobnych gałązek. Większość plemienia tworzyła szkarłatny krąg z kociołkiem pośrodku. Mężczyźni i kobiety mieli na sobie bluzy i spodnie zabarwione na szkarłatny kolor barwnikiem, który Uczeni robili z kępojagód. Ubrania często ozdabiali czernią. Czerwień jest doskonale widoczna z każdego punktu kępy. Dzieci nosiły tylko bluzy.

Wszyscy byli niezwykle milczący.

Ognisko już się wypaliło, a kocioł — pradawny zabytek, wysoki, przezroczysty cylinder z pokrywą z tego samego materiału — zawierał już nie więcej niż dwie garście potrawki.

Pierś Przywódcy wciąż była na pół pokryta puchem, ale plama zmniejszyła się i przybrała brunatną barwę. Był to smagły mężczyzna o kwadratowej szczęce, w średnim wieku. Wydawał się nieszczęśliwy i podenerwowany. Pewnie głodny. Harp i Gavving podeszli do niego i podali mu zdobycz.

— Jedzenie dla plemienia — odezwał się Harp.

Zdobycz wyglądała jak mięsista pieczarka, o półmetrowym trzonku, z organami czuciowymi i zwiniętą macką na szczycie kapelusza. Wzdłuż środkowej części trzonka-ciała biegło jedno płuco, stanowiące jednocześnie napęd stworzenia. Część kapelusza ktoś oddarł, pewnie jakiś drapieżnik, ale blizna była prawie zagojona. Zwierzę nie wyglądało zbyt apetycznie, ale Przywódca także był związany prawem plemiennym.

— Jutro na śniadanie — rzekł uprzejmie, biorąc zdobycz. — Gdzie Laython?

— Zginął — odparł Harp, zanim Gavving zdołał się odezwać. — Nie żyje.

Przywódca wydawał się zszokowany.

— Jak? — i zaraz: — Czekaj. Zjedzcie najpierw.

Była to zwykła grzeczność wobec powracających łowców, ale dla Gavvinga czekanie stanowiło torturę. Podano im wyłuskane strąki zawierające po kilka kęsów zieleniny i nieco indyczego mięsa w rosole. Zjedli, śledzeni przez głodne oczy, po czym oddali pojemniki tak szybko, jak to było możliwe.

— Teraz mówcie — odezwał się Przywódca.

Gavving uradował się, kiedy to Harp zaczął opowieść:

— Wyruszyliśmy wraz z innymi łowcami i wspinaliśmy się po pniu. Teraz mogliśmy już podnieść głowy i spojrzeć w niebo, widzieć nagi pień ciągnący się w nieskończoność…

— Mój syn nie żyje, a ty raczysz mnie poezją?

Harp podskoczył.

— Przepraszam. Po naszej stronie pnia nie było nic, ani niebezpiecznego, ani przyjaznego. Ruszyliśmy dookoła. Wtedy Laython zobaczył mieczoptaka, którego wiatr znosił w naszym kierunku z zachodu.

Przywódca z trudem panował nad głosem:

— Porwaliście się na mieczoptaka?

— W Kępie Quinna panuje głód. Znajdujemy się za blisko środka, za blisko Voy. Uczony sam tak powiedział. Zwierzęta już tu nie przylatują, woda nie spływa po pniu…

— Czy nie jestem dość głodny, żebym sam o tym nie wiedział? Nawet dziecko wie, że z mieczoptakiem nie należy zadzierać. Mów dalej.

Harp opowiedział wszystko po kolei, pilnując, żeby mówić zwięźle. Prześliznął się nad nieposłuszeństwem Laythona, starając się przedstawić go jako poległego bohatera.

— Zobaczyliśmy Laythona, wleczonego z wiatrem przez mieczoptaka na wschód, jakiś klomter wzdłuż nagiej gałęzi, potem dalej. Nic nie mogliśmy zrobić.

— Ale ma swoją linę?

— Ma.

— Może gdzieś się zaczepi — westchnął Przywódca. — Jakiś las. Inne drzewo… może zaczepić się na medianie i zejść w dół… Cóż, dla Plemienia Quinna i tak jest stracony.

— Czekaliśmy w nadziei, że Laython znajdzie jakiś sposób, by powrócić — ciągnął Harp. — Że może zaczepi się gdzieś na pniu. Minęły cztery dni. Nie zobaczyliśmy niczego, oprócz unoszonego wiatrem musruma. Rzuciliśmy bosaki i złapaliśmy go.

Twarz przywódcy wykrzywił grymas wstrętu. Gavving nieomal słyszał jego myśli: „Wymieniliście mojego syna na mięso musruma?”. Ale Przywódca powiedział tylko:

— Wróciliście jako ostatni z łowców. Jeszcze nie wiecie, co się dzisiaj stało. Martal została zabita przez świdrzaka.

Martal była starszą ciotką ojca Gavvinga. Pomarszczona, wiecznie zapracowana, zbyt zajęta, by rozmawiać z dziećmi, była najlepszą kucharką Plemienia Quinna. Gavving starał się nie wyobrażać sobie świdrzaka wwiercającego się w jej wnętrzności. Zadrżał, gdy usłyszał głos Przywódcy:

— Po pięciu dniach snu zbierzemy się, aby odprawić dla Martal ostatni rytuał. Rada zadecydowała także, że wyśle pełną ekspedycję łowiecką w górę pnia. Niech nie wracają bez środków do dalszego życia dla nas. Gavving, dołączysz do ekspedycji. Poinformuję cię o szczegółach twojej misji po pogrzebie.