Выбрать главу

Twarz wydawała się usatysfakcjonowana.

— Uczony, opowiedz mi więcej o Drzewie Londyn. Trzymacie tam osoby, które nie mogą otrzymać obywatelstwa, prawda?

— Tak — odparła Lawri. — Ale ich dzieci mogą zostać obywatelami.

— Dlaczego drzewo się rozpadło? — pytała twarz. — Jak porusza się Drzewo Londyn? Dlaczego nazywacie się „Uczonymi? Ilu z was jest kalekami? Jak szacujecie, ile dzieci umrze, zanim urosną na tyle, żeby mieć własne dzieci? Kendy pytał o zaludnienie, odległości, czasy trwania, liczby. Lawri i Term odpowiadali najlepiej, jak potrafili. Tu przynajmniej nie musieli kłamać.

Wreszcie głos Kendy’ego oznajmił:

— Bardzo dobrze. Mont wejdzie w atmosferę za jedenaście godzin. Powietrze spowolni go trochę. Utrzymać…

— Godziny?

— A jakiej miary czasu używacie? Obiegu T-3 wokół całego nieba? To będzie około jednej dziesiątej tego obiegu. Będziecie spadać przez powietrze… a powietrze przy takich prędkościach bywa niebezpieczne. Trzymajcie dziób cały czas skierowany do przodu. Zobaczycie ogień, ale się tym nie przejmujcie. Nie dotykajcie niczego na dziobie, bo się poparzycie. Nie otwierajcie śluzy, dopóki się nie zatrzymacie. Wtedy już będziecie mieć paliwo, żeby się poruszać. Wszystko zrozumieliście?

— Tak — odrzekła Lawri. — Jaką mamy szansę wyjść z tego z życiem?

Twarz Kendy’ego zaczęła odpowiadać — i zamarła z półotwartymi ustami.

Aktualizacja: ciśnienie w kabinie wróciło do normy.

Zablokowali przeciek. Jak? Człowiek pozbawiony ciała może odczuwać ciekawość i poczucie obowiązku jako główne rządzące nim uczucia. W Kendym narastał właśnie konflikt tych dwóch uczuć. A MONT wkrótce zniknie z zasięgu.

Kendy nie miał najmniejszego zamiaru mówić im, że nie przeżyją powrotu. Odczyty medyczne sugerowały, że oni także nie powiedzieli mu całej prawdy… a on nie miał odwagi zarzucić im tego wprost.

To zmienia wszystko. Dzikusy naprawdę mogą wrócić i opisać wszystkim Kendy’ego i „Dyscyplinę”. Oczywiście, może temu zapobiec, przekazując do komputera MONT-a jakiś zwariowany kurs. Mógłby także spędzić następnych kilka minut na indoktrynowaniu ich ideologią Państwa, uchylić rąbka tajemnicy, wywrzeć na nich takie wrażenie, żeby zapragnęli znów z nim rozmawiać.

A wtedy — za rok lub za dziesięć lat — będzie mógł rozpocząć dzieło, które czekało przez ponad pięć wieków.

Twarz powiedziała:

— Zatkaliście przeciek? Dobra robota. A teraz musicie zabić buntownika. Państwo nie toleruje buntu.

Mark pobladł. Lawri chciała coś powiedzieć, ale Term nie dał jej dojść do słowa.

— Będzie sądzony po naszym powrocie.

— Wątpicie w jego winę?

— To się dopiero okaże — odparł. Prawdopodobnie sam w tej chwili dopuścił się buntu, ale co miał robić? Gdyby Mark nie powiedział ani słowa, by się uratować, zrobiłaby to Lawri. Przecież ja tu jestem kapitanem! — pomyślał Term.

— Sprawiedliwość Państwa jest szybka.

— Sprawiedliwość Kępy Quinna jest dokładna — odgryzł się Term.

— Sprawiedliwość może zależeć od szybkiej komunikacji, której najwidoczniej nie możecie zapewnić! — Twarz mówiła teraz głośniej i szybciej, jakby w pośpiechu. Doskonale, mam wam wiele do powiedzenia. Mogę załatwić błyskawiczną łączność i moc pochodzącą ze światła słonecznego, a nie z mięśni. Mogę wam pokazać, jak połączyć małe plemiona w jedno wielkie Państwo, jak potem to Państwo połączyć z gwiazdami, które w tej chwili oglądacie po raz pierwszy. Przyjdźcie do mnie najszybciej, jak potraficie…

Głos Kendy’ego zamarł, jakby roztopił się w szumie, podobnie jak brutalna twarz roztopiła się w sieci kolorowych linii. Wreszcie głos umilkł, a przez okno dziobowe lśnił błękitem i bielą wir burzowy wokół Golda.

ROZDZIAŁ XXII

Drzewo Obywateli

Odczyty Kendy’ego zaczęły zanikać. Za to widok z rufowej i dolnej kamery MONT-a był idealny. Miał zatem dwa doskonałe punkty obserwacyjne na gwiazdy i gęstniejącą atmosferę Dymnego Pierścienia. Rufowa kamera pokazywała spływające za nią smugi plazmy. Kendy zaczął wyszukiwać w widmie linie krzemu i metali: oznaki, że powłoka MONT-a zaczyna się gotować. Rzeczywiście, było trochę uszkodzeń, ale niewiele więcej, niż mógłby oczekiwać od nowego pojazdu.

Wewnątrz kabiny MONT-a rosło stężenie dwutlenku węgla. Drgania wzmagały się coraz bardziej. Pasażerowie cierpieli; oddychali ciężko szeroko otwartymi ustami. Temperatura była już prawie normalna i ciągle wzrastała. Sylwetka za sterami rozerwała pasy bezpieczeństwa i zaczęła zdzierać z siebie odzienie. Kendy nie mógł uzyskać odczytów medycznych z winy rosnącej jonizacji, ale pilot już wcześniej znajdował się pod ogromnym obciążeniem psychicznym.

Niezależnie od tego, czy MONT przeżyje, czy nie, sytuacja wydawała się nieciekawa. Kendy sam już nie wiedział, co by wolał.

Pokpił sprawę.

Zasada była prosta i wielokrotnie z powodzeniem służyła Państwu: aby zostać wtajemniczonym, kandydat musiał popełnić jakąś okropną zbrodnię. Później już nigdy nie mógł zdradzić sprawy, bo wówczas sam przed sobą przyznałby, że popełnił czyn haniebny.

Jedyne zastrzeżenie było równie proste: nie należało wydawać rozkazu, jeśli istniał choć cień wątpliwości, czy zostanie wypełniony.

Kendy był wściekły i było mu wstyd. Próbował zmusić tamtych do lojalności, nakazując im egzekucję, a tymczasem omal sam nie zrobił z nich buntowników! Musiał wycofać się szybko i z twarzą, ale nie dana mu była taka możliwość, ponieważ narastająca wokół MONT-a jonosfera uniemożliwiła komunikację. Odczyty medyczne podpowiadały mu, że i tak go okłamali, choć trudno było mu powiedzieć, w czym. Do tego również nie powinien był ich zmuszać! Nie wiedział nawet tyle, żeby zorientować się, co przed nim ukrywają.

Teraz już za późno. Jeśli prześle im jakąś śmiercionośną poprawkę kursu, jonizacja ją zakłóci. Jeśli przeżyją, opowiedzą o Kendym, który, chociaż silny, jest jednak naiwny i łatwo go zbić z tropu. Jeśli umrą… Kendy pozostanie tylko legendą, pogrążoną w zamierzchłej przeszłości.

Przedni ekran był plamą ognia. MONT pogrążał się w atmosferę. Kendy stracił już nawet czujniki kabiny.

Mieli przed sobą płomień, bladoniebieski, ciągnący się smugami na boki. Term czuł jego żar na twarzy. Znów zaczną tracić powietrze: czarna obwódka lodu wokół okna dziobowego już zaczęła zmieniać się w błoto… wrzące błoto. Mylił się jednak. To gorące jak ogień powietrze sprężone przed dziobem przedostawało się do wnętrza.

Zderzali się z różnymi obiektami. Na małe nie zwracali uwagi, dużych starali się unikać.

Term ściskał kurczowo poręcze fotela. Sterowanie montem w tych warunkach było naprawdę okropne, ale obserwowanie, jak robi to Lawri, było czystym horrorem. Z jej sztywnej postawy, zaciśniętych szczęk i obnażonych zębów widać było, że dziewczyna znajduje się na granicy histerii. Jej dłonie, niczym szpony, unosiły się nad błękitnymi wzorami, zawisały na chwilę, sięgały, cofały się, by wreszcie uderzyć lekko w którąś kreskę. Jemu także drżały dłonie, gdy widział, że dziewczyna zbyt wolno reaguje na niebezpieczeństwo.

Fotele były zajęte. Obywatele sprzeciwiali się siadaniu na nich, ale Term wrzeszczał tak długo, aż usłuchali. Ciało Konia przymocowali do zawieszeń ładunkowych, Marka, srebrnego człowieka, postawili przy mocowaniach ściennych. Ściskał je z nieludzką siłą, podobnie jak Clave, który zaklinał się, że poradzi sobie o własnych siłach. Wszyscy pozostali, nawet giganci, zostali przywiązani do foteli, które oferowały przynajmniej pewne zabezpieczenie przed ciągiem z dziobu. Nie był to taki sam ciąg jak od głównego silnika. To było jak atak. Powietrze próbowało rozbić monta na atomy płonącej gwiezdnej materii.