Выбрать главу

– Przedstawię oba wypadki śmierci osobno, panie komisarzu – zaczął. – Pierwsza ofiara…

– Po co ten język sprawozdawcy sądowego, sierżancie? Upewnijmy się najpierw, że mamy ofiarę, zanim będziemy używać tego słowa.

– Pierwsza zmarła… pierwsza dziewczyna, która zginęła, to dwudziestojednoletnia studentka, Heather Pearce. – Ciągnął opis suchych faktów dotyczących śmierci obu dziewczyn, starannie unikając żargonu policyjnego, do którego jego szef żywił powszechnie znaną awersję, i opierając się pokusie zaprezentowania świeżo zdobytej wiedzy na temat sztucznego karmienia, którą wyczerpująco acz niechętnie przekazała mu siostra Rolfe. Zakończył: – A więc, panie komisarzu, istnieją następujące możliwości: jedna lub obie śmierci to samobójstwo; jedna lub obie to nieszczęśliwy wypadek; pierwsza to morderstwo, ale zabito niewłaściwą osobę; albo też że były to dwa morderstwa z dwoma zamierzonymi ofiarami. Intrygujący wybór.

– Albo że śmierć Fallon nastąpiła z przyczyn naturalnych – dodał Dalgliesh. – Dopóki nie dostaniemy wyniku badań toksykologicznych, wyprzedzamy fakty. Załóżmy jednak w chwili obecnej, że mamy do czynienia z dwoma morderstwami. Cóż, chodźmy do biblioteki zobaczyć, co ma nam do powiedzenia wiceprezes zarządu szpitala.

IV

Biblioteka, którą łatwo znaleźli dzięki dużej tabliczce na drzwiach, była przestronną salą na pierwszym piętrze obok świetlicy. Całą jedną ścianę zajmowały trzy ozdobne wykusze okienne, pozostałe trzy ściany pokrywały do sufitu półki z książkami. Na środku stały cztery stoły i dwie wygniecione kanapy, po jednej z każdej strony kamiennego kominka, który powitał ich złowieszczym sykiem wiekowego piecyka gazowego. Na ich widok grupka czterech mężczyzn, szepczących konspiracyjnie, odwróciła się jak jeden mąż, patrząc na nich z ostrożną ciekawością. Dalgliesh dobrze znal tę chwilę pełną napięcia, obawy i nadziei – ten moment pierwszej konfrontacji ludzi zamieszanych w morderstwo z człowiekiem z zewnątrz, specjalistą od nagłej śmierci, który przybył, nieproszony, zademonstrować swoje złowrogie talenty.

Cisza prysła, zastygłe postaci się poruszyły. Dwaj mężczyźni, których Dalgliesh już zdążył poznać – Stephen Courtney-Briggs i Paul Hudson, sekretarz szpitala – podeszli do niego, witając go z oficjalnym uśmiechem. Doktor Courtney-Briggs, który najwyraźniej obejmował dowództwo w każdej sytuacji uświetnionej jego obecnością, dokonał prezentacji. Sekretarz Zespołu Szpitali, Raymond Grout, podał mu spoconą dłoń. Miał twarz zbolałą, ściągniętą grymasem zmartwienia, jak dziecko na granicy płaczu. Nad wysokim, wypukłym czołem srebrzyły się pasma siwych włosów. Jest zapewne młodszy, niż można sądzić, pomyślał Dalgliesh, ale i tak zbliża się do emerytury.

Obok wysokiej, przygarbionej postaci Grouta, Alderman Kealey wyglądał jak czujny terier. Był to rudowłosy, chytry mały człowieczek, z nogami w kabłąk jak u dżokeja, ubrany w kraciasty garnitur, którego nienaganny krój podkreślał jeszcze obrzydliwy deseń materiału. W wyniku tego miał antropomorficzny wygląd, charakterystyczny dla zwierzątek w komiksach dla dzieci, i Dalgliesh spodziewał się, że poda mu łapę.

– To miło z pana strony, że pan przyjechał, komisarzu, i to tak szybko.

Niedorzeczność tej uwagi uderzyła go, ledwo ją wypowiedział, bo rzucił szybkie spojrzenie spod nastroszonych rudych brwi, jakby ostrzegając towarzyszy, żeby nikt się nie ważył roześmiać. Wszyscy zachowali powagę, ale sekretarz Zespołu Szpitali spłoszył się, jakby to on popełnił gafę, a Paul Hudson odwrócił twarz, żeby ukryć zażenowany grymas. Był to przystojny, młody człowiek, który pierwszy powitał Dalgliesha po jego przyjeździe i wydał mu się sprawny i kompetentny. Jednakże teraz obecność wiceprezesa i sekretarza Zespołu Szpitali zdawała się go przytłaczać i miał przepraszającą minę, jak osoba tolerowana z łaski. Doktor Courtney-Briggs zabrał głos:

– Zapewne zbyt wcześnie na jakieś konkluzje? Zamieniłem parę słów z Milesem Honeymanem przy wyjeździe ambulansu. Na tym etapie nie mógł, naturalnie, stwierdzić nic pewnego, ale byłby zdziwiony, gdyby to była śmierć naturalna. Dziewczyna popełniła samobójstwo. To chyba oczywiste.

– Nic jeszcze nie jest oczywiste – oświadczył Dalgliesh.

Zapadła cisza. Wiceprezes zachrząkał nerwowo i powiedział:

– Pewno trzeba będzie przydzielić panu jakieś pomieszczenie. Policjanci z lokalnego wydziału zabójstw przyjeżdżali tu z komendy. Ich obecność była ledwo zauważalna. – Spojrzał na Dalgliesha z cichą nadzieją, że jego lotna brygada okaże się równie mało kłopotliwa.

Dalgliesh odpowiedział krótko:

– Musimy mieć jakiś pokój. Najlepiej w Nightingale House. Tak byłoby najwygodniej.

Ta prośba wprawiła ich w konsternację. Sekretarz Zespołu Szpitali powiedział niepewnie:

– Gdyby siostra przełożona tu była… Nie bardzo wiemy, które pokoje są wolne. Powinna zjawić się lada chwila.

Alderman Kealey sarknął:

– Nie możemy czekać ze wszystkim na siostrę przełożoną. Komisarz potrzebuje pokoju. Trzeba mu go znaleźć.

– Cóż, na parterze jest gabinet panny Rolfe, zaraz obok sali ćwiczeń. – Sekretarz wbił smutne oczy w Dalgliesha. – Poznał pan już pannę Rolfe, naszą dyrektorkę, oczywiście. Gdyby przeniosła się chwilowo do pokoju swojej sekretarki… Panna Buckfield leży chora na grypę, więc jest wolny. To maleńka klitka, ale jeśli siostra przełożona…

– Niech panna Rolfe weźmie potrzebne jej rzeczy, portierzy pomogą przenieść segregatory. – Alderman Kealey odwrócił się do Dalgliesha i warknął: – Jej gabinet panu wystarczy?

– Jeśli jest cichy, w miarę dźwiękoszczelny, pomieści trzech mężczyzn, ma zamek na drzwiach i bezpośredni telefon, to tak. Przydałaby się też bieżąca woda.

Wiceprezes, zbity z tropu tą listą wymagań, powiedział ostrożnie:

– Naprzeciwko jest mała łazienka z ubikacją. Może zostać oddana do pańskiej dyspozycji.

Wyraz boleści na twarzy Grouta się pogłębił. Zerknął z nieszczęśliwą miną na Courtney-Briggsa, jakby szukając sprzymierzeńca, ale chirurg przez ostatnie minuty był dziwnie milczący i omijał go wzrokiem. Nagle zadzwonił telefon. Hudson, zadowolony, że może się przydać, podskoczył go odebrać. Odwrócił się do wiceprezesa.

– To z redakcji „Clariona”. Chcą mówić osobiście z panem.

Alderman Kealey zdecydowanym ruchem wziął słuchawkę. Skoro już przejął ster dowodzenia, uznał, że jest w stanie zapanować nad każdą sytuacją, a nad tą szczególnie. Morderstwo mogło wykraczać poza sferę jego kompetencji, lecz poradzi sobie z lokalną prasą.

– Mówi Alderman Kealey, wiceprezes zarządu szpitala. Tak, jest tu Scotland Yard. Ofiara? Nie sądzę, aby to było właściwe słowo, w każdym razie na obecnym etapie. Fallon. Josephine Fallon. Wiek? – Zasłonił ręką mikrofon i spojrzał pytająco na Grouta.

– Niesamowite – odpowiedział doktor Courtney-Briggs. – Miała trzydzieści jeden lat i dziesięć miesięcy. Była urodzona w tym samym dniu co ja, tylko dwadzieścia lat młodsza.