– Był pan tutaj rzeczywiście dość wcześnie. Lekcja pokazowa zaczynała się dopiero o dziewiątej.
Nie przyszedłem tu tylko na lekcję, komisarzu. Niewiele pan wie o szpitalach, prawda? Chirurg specjalista drugiego stopnia nie chodzi normalnie na wykłady dla studentek, chyba że sam je prowadzi. Przyszedłem tu dwunastego stycznia tylko dlatego, że była inspekcja Naczelnej Rady Pielęgniarskiej, a jestem wiceprzewodniczącym Komitetu ds. Edukacji Pielęgniarek. Była to z mojej strony uprzejmość w stosunku do panny Beale. Przyszedłem wcześniej, bo chciałem przejrzeć notatki, które zostawiłem w gabinecie siostry Rolfe po poprzednim wykładzie. Chciałem także zamienić przed inspekcją parę słów z przełożoną i mieć pewność, że się nie spóźnię na spotkanie z wizytatorką. Poszedłem na górę do mieszkania siostry przełożonej o ósmej trzydzieści pięć i zastałem ją kończącą śniadanie. I jeśli pan myśli, że mogłem bez przeszkód dolać substancji żrącej do butelki z mlekiem między ósmą a ósmą trzydzieści pięć, to ma pan całkowitą rację. Szkopuł w tym, że tego nie zrobiłem.
Spojrzał na zegarek.
– A teraz, jeśli nie ma pan więcej pytań, pójdę na lunch. Po południu mam godziny przyjęć w ambulatorium i czas mnie goni. W ostateczności mogę poświęcić panu jeszcze parę minut, ale mam nadzieję, że to nie będzie konieczne. Podpisałem już raz zeznania na temat śmierci Pearce i nie mam nic do dodania. Nie widziałem wczoraj Fallon. Nie wiedziałem nawet, że już ją wypuścili z izby chorych. Nie nosiła mojego dziecka, a nawet gdyby tak było, nie jestem takim idiotą, żeby ją zabijać. Przy okazji, rozumiem, że to, co powiedziałem o naszych dawnych stosunkach, pozostanie między nami. – Rzucił znaczące spojrzenie na sierżanta Mastersona. – Nie zależy mi jakoś szczególnie na dyskrecji. Ale w końcu dziewczyna nie żyje. Powinniśmy także chronić jej pamięć.
Dalglieshowi z trudem przyszło uwierzyć, że Courtney-Briggs dba o czyjąkolwiek reputację oprócz własnej. Ale z poważną miną złożył mu stosowne zapewnienie. Pożegnał chirurga bez żalu. Egoistyczny drań, który aż się prosił, by go prowokować. Ale morderca? Miał pychę, tupet i egotyzm zabójcy. Co więcej, miał okazję. A motyw? Czy to nie było trochę podejrzane, że tak szybko przyznał się do swoich stosunków z Josephine Fallon? Z drugiej strony nie mógł liczyć na zbyt długie zachowanie tego w sekrecie – szpital nie jest najdyskretniejszym miejscem pod słońcem. Może rad nierad wolał, aby Dalgliesh usłyszał to od niego, zanim dotrą do jego uszu nieuniknione plotki? A może była to tylko próżność mężczyzny, bez skrępowania chwalącego się podbojem, który dowodził jego atrakcyjności i witalności?
Odkładając papiery, Dalgliesh poczuł nagły głód. Zaczął dzień bardzo wcześnie i był to długi poranek. Czas oderwać się od Stephena Courtney-Briggsa i pomyśleć o lunchu.
Rozdział 5
I
Siostry i studentki mieszkające w Nightingale House dostawały w szkole tylko śniadanie i podwieczorek. Na dwa główne posiłki w południe i wieczorem chodziły do bufetu szpitalnego, gdzie wszyscy prócz lekarzy jedli w zinstytucjonalizowanej i hałaśliwej bliskości. Jedzenie było zawsze pożywne, należycie przygotowane i zróżnicowane, aby zaspokoić potrzeby i gusty kilkuset osób i dostosować się do ich religijnych i dietetycznych wymagań, w ramach obowiązującego budżetu. Zasady rządzące jadłospisem były niezmienne. Wątróbki i cynaderek nie podawano nigdy w dni, kiedy operował urolog, a pielęgniarkom nie proponowano tego samego menu, które właśnie zaserwowały pacjentom.
System bufetowy został wprowadzony w Szpitalu im. Johna Carpendara wbrew silnej opozycji ze strony całego personelu.
Osiem lat temu były osobne jadalnie dla sióstr i studentek, jedna wspólna dla administracji i personelu pomocniczego oraz kantyna dla portierów i rzemieślników. Ten układ odpowiadał wszystkim jako zachowujący właściwy dystans między poszczególnymi grupami i zapewniający ludziom spokojne spożywanie posiłku w wybranym przez siebie gronie. Ale teraz tylko lekarze mogli cieszyć się zaciszem własnej jadalni. Ten przywilej, zazdrośnie strzeżony, był nieustannie atakowany przez księgowych ministerstwa, doradców finansowych i rozmaitych ekspertów, którzy wyposażeni w tabelę kosztów bez trudu dowodzili, że taki system jest nieekonomiczny. Jednak na razie lekarze byli górą. Ich najsilniejszym argumentem była potrzeba zachowania dyskrecji w rozmowie o pacjentach. Sugestia, że nigdy nie przestają pracować, nawet podczas posiłków, była przyjmowana z niejakim sceptycyzmem, ale trudna do obalenia. Tajemnica lekarska, na którą tak chętnie się powoływali, stanowiła barierę nie do pokonania nawet dla urzędników ministerstwa finansów. Co więcej, lekarze mieli poparcie siostry przełożonej. Panna Taylor uważała to za wysoce wskazane, aby nadal korzystali z własnej jadalni. A wpływ panny Taylor na prezesa zarządu szpitala był tak oczywisty i tak długotrwały, że już nawet nie wywoływał komentarzy. Sir Marcus Cohen był bogatym i przystojnym wdowcem, a jedyną zagadkę dla otoczenia stanowiło pytanie, czemu on i siostra przełożona się nie pobrali. Powszechnie zakładano, że albo sir Marcus, niekwestionowany przywódca tutejszej społeczności żydowskiej, nie chciał się żenić z kimś spoza swojej religii, albo panna Taylor, zaślubiona swemu powołaniu, nie chciała w ogóle wychodzić za mąż.
Niemniej potężny wpływ siostry przełożonej na prezesa, a tym samym na cały zarząd szpitala, nie podlegał dyskusji, co szczególnie irytowało doktora Courtney-Briggsa, gdyż ograniczało jego własne wpływy. Jednak w kwestii jadalni dla lekarzy obróciło się to na jego korzyść i okazało czynnikiem decydującym.
Tymczasem reszta personelu, zmuszona do niechcianej wspólnoty, nie dała się zmusić do fraternizacji. Hierarchia została zachowana. Ogromną salę podzielono na mniejsze pomieszczenia, odseparowane kratownicami z pnącą się roślinnością, a w każdej z tych altan zachowano atmosferę prywatnej jadalni.
Siostra Rolfe wzięła sobie rybę z frytkami, zaniosła tacę do stolika, który przez ostatnie osiem lat dzieliła z siostrą Brumfett i siostrą Gearing, i rozejrzała się wokół po mieszkańcach tego dziwnego świata. W niszy przy drzwiach siedzieli laboranci w poplamionych fartuchach, rozprawiając o czymś z ożywieniem. Obok nich przycupnął stary Fleming, farmaceuta z ambulatorium, lepiąc kulki chleba w zażółconych od nikotyny palcach. Sąsiedni stolik okupowała czwórka stenografów medycznych w niebieskich roboczych kombinezonach. Panna Wright, główna sekretarka, która pracowała tu od dwudziestu lat, jadła z błyskawiczną szybkością, jak zawsze spiesząc się do maszyny do pisania. Za sąsiednią ścianką zgromadziła się grupka personelu pomocniczego – panna Bunyon, kierowniczka pracowni radiologicznej, pani Nethern zarządzająca medyczną opieką społeczną i dwóch fizjoterapeutów, starających się zachować swój odrębny status poprzez powolność ruchów, widoczny brak zainteresowania jedzeniem i wybór miejsca przy stole jak najdalej od młodszego personelu urzędniczego.
O czym oni wszyscy myśleli? Zapewne o Fallon. Cały szpital, od lekarzy po salowe, musiał już słyszeć, że druga studentka z Nightingale House zmarła w tajemniczych okolicznościach i że wezwano Scotland Yard. Śmierć Fallon była pewno dzisiaj tematem plotek przy wszystkich stolikach. Ale to nie przeszkadzało ludziom jeść ani kontynuować pracy. Było tyle do zrobienia, tyle innych naglących spraw, a nawet tyle innych plotek. W szpitalu komunał, że życie musi toczyć się dalej, miał szczególną wymowę. Tu życie zawsze toczyło się dalej, niesione niezmiennym rytmem narodzin i śmierci. Przychodzili nowi pacjenci, karetki przywoziły rannych z wypadków, wywieszano listy operacji, wywożono zmarłych i wypisywano wyleczonych. Śmierć, nawet nagła i niespodziewana, była czymś na porządku dziennym dla tych młodych ludzi o świeżych twarzach; stykali się z nią częściej niż najbardziej nawet doświadczony oficer śledczy. Istnieją granice podatności na szok śmierci. Albo się człowiek z nią oswaja na pierwszym roku studiów, albo musi zrezygnować z tego zawodu. Ale morderstwo? To, co innego. Nawet w tym pełnym cierpienia i bólu świecie morderstwo nadal miało makabryczną i prymitywną moc szokowania.