Siostra Gearing roześmiała się.
– Jesteś dwadzieścia lat do tyłu, Brumfett. To było dobre dla naszego pokolenia, dzisiejsza młodzież najpierw chce wiedzieć, czy polecenia są słuszne i czym przełożeni zasłużyli na szacunek. Może to i dobrze. No bo jak przyciągnąć do zawodu inteligentne dziewczęta, jeśli traktuje się je jak kretynki? Powinnyśmy raczej zachęcać, żeby kwestionowały utarte procedury, a nawet czasem się sprzeciwiały.
Siostra Brumfett wyglądała, jakby mogła się doskonale obyć bez inteligencji u studentek, jeśli jej przejawy mają być tak nieprzyjemne.
– Inteligencja to nie wszystko. Cały kłopot, że dzisiaj sądzi się inaczej.
– Dajcie mi inteligentną dziewczynę – wtrąciła siostra Rolfe – a zrobię z niej dobrą pielęgniarkę, czy ma powołanie, czy nie. Możesz sobie zatrzymać te głupie, jeśli wpływają korzystnie na twoje ego, ale nigdy nie będą z nich prawdziwe profesjonalistki. – Patrzyła na siostrę Brumfett, nie kryjąc pogardy w głosie.
Dalgliesh spuścił wzrok na talerz, z wielką starannością oddzielając mięso od tłuszczu i chrząstek.
Siostra Brumfett zareagowała tak, jak należało się spodziewać.
– Profesjonalistki! Mówimy o pielęgniarkach. Dobra pielęgniarka uważa się za pielęgniarkę i tyle. Co nie znaczy, że nie jest także profesjonalistką. Wszyscy się chyba z tym zgadzamy. Ale za dużo się teraz mówi o statusie zawodowym. A najważniejsze to porządnie przykładać się do pracy.
– Ale jakiej dokładnie pracy? Przecież właśnie zadajemy sobie to pytanie.
– Może wy. Ja doskonale wiem, co mam robić. W danym momencie jest to opieka nad bardzo chorym oddziałem.
Odsunęła talerz, wprawnym ruchem zarzuciła pelerynę na ramiona, pożegnała ich wyniosłym skinieniem głowy i stanowczym krokiem wymaszerowała z jadalni, wymachując wzorzystą torbą. Siostra Gearing roześmiała się, odprowadzając ją wzrokiem.
– Biedna, stara Brum! Sądząc po tym, co mówi, zawsze ma bardzo chory oddział.
Siostra Rolfe dorzuciła sucho:
– I zwykle tak jest.
III
Skończyli posiłek niemal w milczeniu. Później siostra Gearing wyszła, mruknąwszy coś o lekcji, jaką ma na oddziale laryngologicznym. Dalgliesh wrócił do Nightingale House w towarzystwie siostry Rolfe. Wziął płaszcz z wieszaka i wyszli z bufetu razem, idąc długim korytarzem, a potem przez ambulatorium. Najwyraźniej otwarto je niedawno, cały wystrój i meble były wciąż jasne i nowe. Duża poczekalnia, z fotelami wokół laminowanych stolików, roślinami w donicach i obrazkami na ścianach sprawiała przyjemne wrażenie, lecz Dalgliesh chciał jak najszybciej znaleźć się na zewnątrz. Jak większość zdrowych ludzi nie lubił szpitali, co wynikało poniekąd ze strachu, a poniekąd z odrazy. Poza tym drażniła go ta atmosfera sztucznej wesołości i pozornej normalności. Zapach środków dezynfekujących, który dla panny Beale był eliksirem życia, jemu kojarzył się ponuro z ludzką śmiertelnością. Właściwie nie bał się śmierci. Raz czy dwa w swojej karierze był jej bliski i nie zasiało to w nim przesadnego niepokoju. Ale śmiertelnie bał się starości, nieuleczalnej choroby i niedołęstwa. Bał się utraty niezależności, poniżającej niedyspozycji, naruszenia prywatności, ohydy bólu, cierpliwego współczucia w oczach przyjaciół, wiedzących, że ich wizyty już nie potrwają długo. Wszystkiemu temu będzie musiał stawić czoło, jeśli śmierć nie zabierze go nagle i szybko. Cóż, liczył się z tym. Nie miał się za wybrańca, któremu zostanie to oszczędzone. Ale tymczasem wolał, aby mu o tym nie przypominano.
Ambulatorium było przy oddziale nagłych wypadków, na który wtaczano właśnie łóżko z pacjentem. Wychudły, stary człowiek trzymał wilgotne usta nad brzegiem miski z wymiocinami, wielkie oczy patrzyły niewidzącym wzrokiem z obciągniętej skórą czaszki. Dalgliesh zdał sobie sprawę, że siostra Rolfe go obserwuje. Odwrócił głowę w samą porę, by pochwycić jej badawcze i, jak mu się zdawało, wzgardliwe spojrzenie.
– Niezbyt dobrze się pan tu czuje, prawda? – spytała.
– Nie najlepiej – przyznał.
– W obecnej chwili ja również, ale zapewne z zupełnie innych powodów.
Przez chwilę szli w milczeniu. Później Dalgliesh spytał, czy Leonard Morris korzysta z bufetu, kiedy jest w pracy.
– Niezbyt często. Chyba przynosi sobie kanapki i je na zapleczu w aptece. Woli własne towarzystwo.
– Albo siostry Gearing?
Roześmiała się nieprzyjemnie.
– Już pan to wywąchał, co? Ależ oczywiście! Przecież przyjmowała go zeszłej nocy, jak słyszę. Albo kolacja, albo późniejsza działalność musiały biedakowi zaszkodzić. Co za padlinożercy z tej policji! To musi być dziwna praca, takie węszenie w poszukiwaniu zła.
– Czy zło to nie za silne słowo na seksualne igraszki Leonarda Morrisa?
– Naturalnie. Tak sobie tylko żartowałam. Ale ten romans nie powinien pana niepokoić. Ciągnie się od tak dawna, że stał się niemal godny szacunku. Ona jest kobietą, która musi mieć kogoś w odwodzie, a on potrzebuje bratniej duszy, żeby ponarzekać na swoją okropną rodzinę i podłych współpracowników, którzy go nie doceniają. Przy okazji, ma czworo dzieci. Wyobrażam sobie, że gdyby jego żona zgodziła się na rozwód i mogliby się pobrać, wprawiłoby to ich w panikę. Gearing z pewnością chciałaby mieć męża, ale nie wydaje mi się, żeby miała ochotę obsadzić w tej roli biednego Morrisa. Już bardziej… – Urwała.
Dalgliesh spytał:
– Sądzi pani, że ma bardziej odpowiedniego kandydata na myśli?
– Może niech ją pan sam spyta? Nie zwierza mi się.
– Ale jest pani odpowiedzialna za jej pracę? Instruktorka kliniczna podlega dyrektorce szkoły?
– Jestem odpowiedzialna za jej pracę, nie za jej morale.
Doszli do drugiego końca oddziału nagłych wypadków i kiedy siostra Rolfe wyciągnęła rękę, żeby otworzyć drzwi, wkroczył przez nie doktor Courtney-Briggs w asyście młodszego personelu medycznego w białych fartuchach i ze stetoskopami na szyjach. Dwójka po jego bokach kiwała głowami, wsłuchując się z nabożnym skupieniem w słowa wielkiego człowieka. Dalgliesh pomyślał, że jego zarozumialstwo, warstwa prostactwa i dość szorstkie maniery są charakterystyczne dla pewnego typu ludzi sukcesu. Jakby czytając mu w myślach, panna Rolfe powiedziała:
– Nie wszyscy oni są tacy, wie pan. Choćby doktor Molravey, nasz chirurg oczny. Przypomina mi chomika. Co wtorek rano wbiega do szpitala i przez pięć godzin stoi w sali operacyjnej, nie mówiąc jednego zbędnego słowa, ruszając wąsami i gmerając małymi, zwinnymi łapkami w oczach jednego pacjenta po drugim. Potem dziękuje oficjalnie wszystkim, aż do najmłodszej stażem pielęgniarki, zdejmuje rękawiczki i wybiega bawić się swoją kolekcją motyli.
– Skromny, miły człowiek, jak się wydaje.
Odwróciła się do niego i znów zauważył w jej oczach ten drażniący, zawoalowany błysk pogardy.
– O nie, bynajmniej nie jest skromny! Daje innego rodzaju przedstawienie, i tyle. Molravey jest równie głęboko przeświadczony jak Courtney-Briggs o swoich nadzwyczajnych umiejętnościach. Obaj są próżni w sensie zawodowym. Próżność, panie Dalgliesh, jest głównym grzechem chirurga, podobnie jak uległość grzechem pielęgniarki. Nigdy nie spotkałam dobrego chirurga, który by nie był przekonany, że stoi tylko o stopień niżej od Boga. Wszyscy są zarażeni nieposkromioną pychą. – Urwała. – Czy nie dotyczy to także morderców?
– Pewnego typu morderców. Musi pani pamiętać, że morderstwo to wysoce indywidualna zbrodnia.