– Jak się nazywała?
– Irmgard Grobel. Była wtedy młodą dziewczyną, naturalnie. Martin mówił, że tylko dlatego się wywinęła. Ale nigdy nie miał wątpliwości, że była winna.
– Jesteś pewna, że nie powiedział ci, która to siostra?
– Jestem pewna. Był bardzo chory. Opowiadał mi o tym procesie, kiedy wrócił do Anglii, więc już o tym wiedziałam. Ale w szpitalu był prawie cały czas nieprzytomny albo tylko majaczył.
A więc mógł się mylić, pomyślał Masterson. Cała historia była dość nieprawdopodobna. Chyba trudno poznać czyjąś twarz po dwudziestu pięciu latach – choć z drugiej strony obserwował pewno tę twarz ze szczególnym napięciem przez cały proces. Musiała zrobić wrażenie na młodym i zapewne wrażliwym chłopaku. Tak duże wrażenie, że wróciła do niego w malignie i uroił sobie, że jedna z osób pochylających się nad nim podczas przebłysków świadomości to Irmgard Grobel. Ale przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że miał rację. Jeśli podzielił się tym odkryciem z matką, mógł równie dobrze podzielić się z przydzieloną mu pielęgniarką lub wyrzucić z siebie podczas majaczenia. A jaki użytek zrobiłaby Heather Pearce ze swojej wiedzy? Szepnął cicho do ucha pani Dettinger:
– Komu jeszcze to powiedziałaś?
– Nikomu. Nikomu nie mówiłam. Dlaczego miałabym komuś mówić?
Jeszcze jeden obrót. I przechył. Bardzo przyjemnie. Kolejny aplauz. Przycisnął ją mocniej do siebie i zniżył złowrogo głos pod przyklejonym uśmiechem.
– Komu? Musiałaś komuś powiedzieć.
– Dlaczego musiałam?
– Bo jesteś kobietą.
To była trafna odpowiedź. Jej zacięta w uporze twarz zmiękła. Na sekundę podniosła na niego oczy i zatrzepotała kokieteryjnie rzadkimi, pokrytymi tuszem rzęsami. O Boże, pomyślał, ma zamiar przejść do flirtu.
– No cóż… być może rzeczywiście powiedziałam jednej osobie.
– Jasne, że powiedziałaś. Komu?
Znów to zalotne spojrzenie, zapowiedź kapitulacji. Postanowiła spędzić miło czas z tym przystojniakiem. Z jakiegoś powodu, może pod wpływem dżinu, może euforii tańca, jej opór pękł. Wiedział, że od tej chwili wszystko pójdzie już jak po maśle.
– Powiedziałam doktorowi Courtney-Briggs, chirurgowi Martina. Uważałam, że powinnam.
– Kiedy?
– W zeszłą środę. To znaczy w środę w zeszłym tygodniu. W jego gabinecie przy Wimpole Street. Wyjechał ze szpitala w piątek, kiedy Martin umarł, więc nie mogłam wcześniej się z nim widzieć. Jest tam tylko w poniedziałki, czwartki i piątki.
– Chciał się z tobą zobaczyć?
– Och, nie. Co prawda, pielęgniarka dyżurna, która zastępowała siostrę oddziałową, powiedziała, że doktor się chętnie ze mną spotka, jeśli mi może w czymś pomóc, i żebym zadzwoniła na Wimpole Street się umówić. Jednak wtedy tego nie zrobiłam. Po co? Martin już nie żył. Ale potem dostałam jego rachunek. Niezbyt ładnie, pomyślałam sobie, tak szybko po śmierci Martina. I ile sobie policzył! Dwieście gwinei! A w końcu niewiele pomógł. Więc pomyślałam, że zajrzę na Wimpole Street i wspomnę, co wiem. To nie w porządku, żeby w szpitalu zatrudniali taką kobietę. Zwykłą morderczynię. A potem jeszcze żądali tyle pieniędzy. Dostałam drugi rachunek ze szpitala za jego pokój, ale nie taki wysoki, jak te dwieście gwinei dla Courtney-Briggsa.
Mówiła urywanymi zdaniami, szepcząc mu do ucha w stosownym momencie. Jednak nie była zadyszana ani zdenerwowana. To Masterson czuł się zmęczony i spięty. Taniec zdawał się ciągnąć bez końca, lecz nie zrobiła jednego fałszywego kroku. Dobrze wyuczyli staruszkę, nawet jeśli nie dodali jej wdzięku czy lekkości.
– Więc wybrałaś się do niego, żeby mu powiedzieć, co wiesz, i zasugerować zmniejszenie rachunku?
– Nie uwierzył mi. Powiedział, że Martin bredził w gorączce, a on może osobiście ręczyć za każdą z sióstr. Ale odjął mi pięćdziesiąt funtów.
Powiedziała to z posępną satysfakcją. Masterson był zdumiony. Nawet gdyby Courtney-Briggs dał wiarę tej historii, nie miał powodu odliczać całkiem pokaźnej kwoty ze swojego rachunku. Nie on odpowiadał za rekrutację personelu pielęgniarskiego. Nie miał się o co martwić. Ciekawe, czy jej uwierzył. W każdym razie nie wspomniał nic ani prezesowi zarządu szpitala, ani siostrze przełożonej. Może to prawda, że mógł osobiście ręczyć za wszystkie siostry i dał te pięćdziesiąt funtów na odczepnego. Ale Courtney-Briggs nie wyglądał mu na kogoś, kto poddaje się szantażowi albo rezygnuje choćby z pensa należnego mu honorarium.
W tym momencie zabrzmiały ostatnie akordy. Masterson uśmiechnął się dobrotliwie do pani Dettinger i powiódł ją do stolika. Oklaski trwały, dopóki nie usiedli, i urwały się raptownie, kiedy ulizany konferansjer zapowiedział następny taniec. Masterson rozejrzał się po sali i kiwnął na kelnera.
– No widzisz – powiedział do partnerki – nie poszło nam tak źle, prawda? Jeśli będziesz miła przez resztę wieczoru, mogę cię nawet odwieźć do domu.
I rzeczywiście ją odwiózł. Wyszli wcześnie, ale było dobrze po północy, kiedy opuścił w końcu mieszkanie na Baker Street z przekonaniem, że powiedziała mu już wszystka co miała do powiedzenia. Rozkleiła się po ich powrocie, co było zapewne reakcją na triumf i dżin. Dolewał jej tego ostatniego przez cały wieczór, uważając, by jej zbytnio nie upić, tylko podtrzymać w rozmownym i ugodowym nastroju. Ale droga do domu była koszmarem, którego nie ułatwiały rozbawione, acz wzgardliwe spojrzenia taksówkarza, wiozącego ich na parking przy South Bank ani pełen dezaprobaty wzrok wyniosłego portiera w Saville Mansions. W mieszkaniu prośbą i groźbą starał się ją otrzeźwić, parząc im obojgu czarną kawę w niewiarygodnie zapuszczonej kuchni – co za fleja, pomyślał, zadowolony z jeszcze jednego powodu do niechęci – i obiecując, że, oczywiście, nie zostawi jej, zadzwoni w przyszłą sobotę i będzie odtąd jej stałym partnerem. Do północy wyciągnął z niej wszystko o karierze Martina Dettingera i jego pobycie w szpitalu im. Johna Carpendara. Niewiele miała do powiedzenia na temat szpitala. Podczas tego tygodnia nie odwiedzała go zbyt często. Bo właściwie po co? I tak nic nie mogła dla niego zrobić. Większość czasu był nieprzytomny i nawet jej nie poznawał. Oprócz tego jednego razu, oczywiście. Miała wtedy nadzieję na jakieś słowo pociechy i wdzięczności, ale wszystko, co ją spotkało, to ten jego dziwny śmiech i stara opowieść o Irmgard Grobel. Opowiadał już tę historię przed laty. Nudziło ją słuchanie tego od nowa. Chłopak powinien myśleć o swojej matce, kiedy umiera. To był straszny wysiłek siedzieć tak przy jego łóżku. Ona jest wrażliwą osobą. Szpitale źle na nią działają. Jej zmarły mąż nie rozumiał, jaka jest wrażliwa.
Jak się okazało, było wiele rzeczy, których nieboszczyk Dettinger nie rozumiał, łącznie z potrzebami seksualnymi żony. Masterson słuchał tej małżeńskiej opowieści bez większej ciekawości. Była to stara jak świat historia o niezaspokojonej żonie, mężu pantoflarzu i nieszczęśliwym, wrażliwym dziecku, Nie wzbudziła jego współczucia. Ludzie niezbyt go interesowali.
Dzielił ich z grubsza na dwie kategorie: porządnych obywateli i łajdaków, a wojna, jaką wydał tym ostatnim, wynikała z niezbyt jasno sprecyzowanych własnych potrzeb. Jednakże interesowały go fakty. Wiedział, że kiedy ktoś odwiedza miejsce zbrodni, zostawia jakieś dowody albo je zaciera. Zadaniem policji było je znaleźć. Wiedział, że odciski palców nie kłamią, a ludzie robią to często bez żadnej racjonalnej przyczyny, czy są winni, czy nie. Wiedział, że fakty mówią w sądzie same za siebie, a ludzie zawodzą, że motywy bywają nieprzewidywalne, choć był na tyle uczciwy, że czasem potrafił się przyznać do własnych. W chwili gdy brał w ramiona Julię Pardoe, uderzyło go, że właściwie robi to na złość Dalglieshowi. Jednak nie zadawał sobie pytania czemu. Byłyby to bezproduktywne rozważania. Nie zaprzątał też sobie głowy tym, czy dla dziewczyny nie był to również jakiś prywatny rewanż.