Выбрать главу

W ten sposób wpadłam jak kamień w wodę i wszelki ślad po mnie zaginął.

Ja oczywiście doskonale wiedziałam, gdzie jestem i co się ze mną dzieje, ale w żaden żywy sposób nie mogłam nikomu dać znać o sobie. Działo się bowiem, co następuje:

W poprzedzający ową dramatyczną niedzielę piątek nabyłam sobie wreszcie od dawna wymarzony, przepiękny atlas świata za bardzo drogie pieniądze i przez głupie zapomnienie zostawiłam go w biurze. Zostawiłam też siatkę, wiszącą na wieszaku, a w siatce słownik polsko-angielski oraz do połowy wykonany szydełkiem szal z białego acrylu. Te dwa ostatnie przedmioty pochodziły stąd, że na ubiegły czwartek byłam umówiona z Anitą, która nawaliła i przełożyła spotkanie na wtorek, nie nosiłam więc tego z powrotem do domu, tylko zostawiłam w pracy. A w ogóle miałam to dlatego, że Anita tłumaczyła moją książkę, słownik był nam potrzebny przy pracy twórczej, zaś szal robiłam sobie w trakcie. Ona miała zajęte ręce i umysł, ja tylko umysł, rękami więc posługiwałam się w innych, pożytecznych celach. Słownik był ciężki i nie chciało mi się latać z nim tam i z powrotem.

Wiszące na wieszaku szal i słownik nie obchodziły mnie wcale, natomiast pozostawienie w biurze atlasu zdenerwowało mnie nad wyraz. Właśnie przez weekend chciałam go sobie pooglądać, nie mówiąc już o tym, że tak drogą i tak intensywnie wymarzoną rzecz chciałam mieć blisko siebie, patrzeć na nią od czasu do czasu i w ogóle czuć, że to mam. Postanowiłam więc zabrać to z biura w niedzielę, po drodze do Charlottenlund i to jeszcze w dodatku jadąc tam, a nie z powrotem. Obawiałam się bowiem, że o później szej porze zewnętrzne drzwi budynku mogą być zamknięte.

Postanowienie wykonałam. Atlas wlazł do siatki z wielkim trudem, ale jednak wlazł, tyle że razem ze słownikiem stanowił już potworny ciężar. W Charlottenlund zostawiłam go więc w szatni. Bałam się, że potem znów o nim zapomnę, cały czas powtarzałam sobie: „Odebrać siatkę, odebrać siatkę” - umysł miałam tym nieco rozproszony i wyłącznie dzięki temu wygrałam.

W piątej gonitwie przewidywałam fuksa. Czekałam niecierpliwie na tę piątą gonitwę, bo przedtem przychodziły same faworyty, aż wstręt brał. Na te faworyty w drugim lobie wygrałam nawet sześćdziesiąt osiem koron, ale co to jest! Taka wygrana to wręcz hańba dla polskiej duszy. Protest mojej polskiej duszy przeciwko hańbie wyrażał się zresztą w ten sposób, że oprócz faworytów grałam też porządek 6 - 4, w każdym biegu, jak leci. Ściśle biorąc, nie wiadomo dlaczego. Chyba dlatego, że kiedyś, przed laty, obydwoje z Michałem mieliśmy okropnego pecha do porządku 6 - 4 i nigdy nie udało nam się go trafić. Postanowiłam trafić teraz i obstawiałam go niezależnie od tego, czy miał jakiś sens, czy nie. W piątym lobie typując konie zapomniałam o sześć cztery i doszłam do wniosku, że nie ma siły, muszą przyjść te z drugiej kupy. Tablica na środku pola wykazywała co prawda niezbicie, że pół toru było takiego samego zdania, nieco mnie to mąciło, bo z jednej strony wszyscy to grają, a z drugiej ma być przecież fuks, rozum jednak upierał się przy swoim. Wybrałam sobie z drugiej kupy te najmniej grane i stanęłam w ogonku do kasy.

W ogonku zaś zaczęłam sobie na nowo powtarzać „odebrać siatkę, odebrać siatkę”. Rezultat był taki, że w momencie dotarcia do okienka zapomniałam, co miałam grać. Chwila była gorąca, konie chodziły po starcie, za mną kłębił się rozjuszony i poganiający mnie tłum, facet w kasie niecierpliwie czekał, spłoszyłam się i wrzasnęłam bezmyślnie:

- Sześć cztery!

Natychmiast potem pamięć mi wróciła i zdążyłam wyasygnować dodatkowe dewizy na uprzednio upatrzone porządki.

Siedząc pomimo lodowatego wichru na otwartej trybunie w osłupieniu patrzyłam, jak przychodzi moje sześć cztery. Zamurowało mnie na ten widok, zbaraniałam całkowicie i szczękając zębami tak z zimna, jak z emocji, dosiedziałam aż do ogłoszenia pojedynczych wypłat. Dopiero potem zeszłam, w upojeniu wysłuchałam wychrapanej przez głośnik informacji, że wygrałam cztery tysiące szesnaście koron i zaczął ode mnie bić niewątpliwy blask.

Po drodze do kasy spotkałam Małego Łysego w Kapeluszu. Melancholijnie pokazał mi bilet opiewający na 6-12, więc wyraziłam mu swoje współczucie. Rzeczywiście, przyszło po kolei 6-4-12 i ta dwunastka była za czwórką o krótki pysk. Następnie pokazałam swój bilet, Mały Łysy, na którym, o ile wiem, żadne straty finansowe nie mają powodu robić żadnego wrażenia, wyraził mi swoje uznanie i złożył gratulacje, po czym odebrałam pieniądze.

Następnie nabyłam sobie flaszkę piwa i z tą flaszką w garści ruszyłam w tłum. Humor mi się zrobił taki więcej szampański, w sercu zaś szalała życzliwość do świata. Od razu natknęłam się na znajomych Francuzów, z których jeden był biały, a drugi czarny i z którymi konwersowałam przy każdej okazji w celu podniesienia na wyższy poziom znajomości ulubionego języka. Od razu też przypomniałam sobie, że kiedyś mówili coś o nielegalnej ruletce.

- Absolutnie wyjątkowa okazja! - oświadczyłam radośnie. - Mam pieniądze!

- Wygrała pani? - zaciekawili się Francuzi.

- Trafiłam te sześć cztery. To jak z tą ruletką? Dziś można?

- Codziennie można - mruknął bielszy, patrząc na prezentację koni. - Zagraj mi wszystko do siódemki, ona kiedyś wreszcie musi przyjść...

Czarniejszy kiwnął głową i oddalił się w kierunku kasy, a bielszy odwrócił się do

mnie.

- Chce pani? Poważnie? Pani wie, że to jest nielegalne?

- Pewnie, że wiem. Chcę bezgranicznie!

- Wstęp kosztuje pięćdziesiąt koron.

Chlapnęłam sobie piwa z flaszki i też kiwnęłam głową.

- Bardzo dobrze, gdyby było darmo, to byłoby podejrzane. Dla mnie to unikalna okazja, najwyżej przegram to, co dziś wygrałam. Chcę!

- Nie wolno o tym nikomu mówić - ostrzegł jeszcze Francuz. Przysięgłam tajemnicę i uzgodniliśmy chwilę i sposób udania się do miejsca rozpusty.

Siatkę z szatni przezornie odebrałam przed ostatnim biegiem. Po biegu, w którym szczęśliwie nikt z nas nic nie wygrał, tak że nie trzeba było czekać na wypłatę, wszyscy troje, Francuzi i ja, wsiedliśmy do kobylastego forda. Prowadził jakiś całkowicie mi obcy facet, którego nie znałam nawet z widzenia. Uznałam, że musi to być zapewne jeden z duńskich milionerów, mających zarezerwowane stoliki w sali restauracyjnej, gdzie rzadko bywałam i dlatego mogłam nie znać jego gęby. Zresztą w ogóle nie zaprzątałam sobie głowy tą kwestią, co on mnie w końcu obchodził, po piwie i po jeszcze jednej, średniej wygranej byłam w stanie szczytowej euforii.

Nie zwracałam także uwagi na to, dokąd jedziemy, w słusznym mniemaniu, że w Kopenhadze trafię do domu z dowolnie obranego miejsca. Mignął mi w oczach Kongens Nytorv i zaraz potem zatrzymaliśmy się w spokojnej, cichej ulicy, przed dużym, starym, ciemnym domem. Ciekawiło mnie tylko, czy pójdziemy do piwnicy, czy na dach.