Выбрать главу

Strzelał ów blady z pianą na ustach i szaleństwem w oku. Między innymi trafił w lampę z metalowym kloszem, lampa się nie stłukła, tylko zaczęła się dziko huśtać. Ci, którzy wpadli, chwycili go w objęcia, on strzelał dalej w różnych kierunkach, wrzaski się wzmogły, razem wziąwszy zrobiła się sodoma i gomora, większość osób rzuciła się pod stoły i zdaje się, że tylko ja jedna trwałam nieruchomo na swoim miejscu. Nie z nadmiaru odwagi, broń Boże, a wyłącznie dlatego, że zbaraniałam gruntownie i całkowicie.

Wybałuszonymi oczami patrzyłam na scenę jak z sensacyjnego filmu. Ów jeden, który uprzednio dążył w moim kierunku, nagle się zatrzymał, zrobił jeszcze dwa kroki, droga przed nim opustoszała, bo większość hazardzistów siedziała już pod meblami, chwilę postał, po czym ugiął kolana i runął łbem naprzód wprost pod moje nogi. Padł jakoś bardzo niewygodnie, więc, pomimo zbaranienia, wiedziona zwykłymi, ludzkimi uczuciami, przyklękłam i usiłowałam trochę mu pomóc. Przynajmniej przemieścić mu głowę ze stołowej nogi na moją siatkę wypchaną papierem, więc miękką. On zaś łapał powietrze i wyraźnie usiłował coś powiedzieć.

- Ecoutez!. - wycharczał, z czego wywnioskowałam, że zamierza mówić po francusku.

- Dobrze, dobrze - odparłam. - Nic nie mów, spokojnie.

- Ecoutez! - powtórzył z jękiem i dalej ciągnął z wysiłkiem i z przerwami: - Wszystko. złożone. sto czterdzieści osiem. od siedem. tysiąc. dwieście. dwa. od be. jak Bernard. dwa i pół metra. do centrum. wej ścia. zakryte. wybuchem. powtórz.

Wydychał to z siebie jednym ciągiem, więc w pierwszej chwili nie zrozumiałam, że ostatnie słowo jest poleceniem dla mnie. On się wyraźnie zdenerwował.

- Repetezl. - wyjęczał tak rozpaczliwie, że o mało ducha od tego nie wyzionął do

reszty.

Pamięć mam niezłą, a poza tym uznałam, że z konającym nie należy się sprzeczać. Powtórzyłam.

- Wszystko złożone sto czterdzieści osiem od siedem, tysiąc dwieście dwa od be jak Bernard wejście zakryte wybuchem dwa i pół metra do centrum.

Pomyliłam kolejność i widocznie zdenerwowało go to na nowo, bo sam zaczął powtarzać, co drugie słowo upominając mnie, żebym zapamiętała. Niepotrzebnie to czynił, i bez tego byłam zdania, ze tak wstrząsających scen nie zapomnę do końca życia, ale wyrażałam zgodę na wszystko, czego sobie życzył.

- Połączenie. handlarz. ryb. Diego. pa. dri - powiedział jeszcze i nie da się ukryć, opuścił ten

padół.

Zajęta nieboszczykiem nie zważałam, co się dzieje dookoła. Nie wiedziałam, co to jest pa dri, i w ogóle z tego, co mówił, nie rozumiałam ani słowa, to znaczy słowa rozumiałam, tylko nie widziałam w nich sensu i odnosiłam mgliste wrażenie, że zdradził mi jakieś potężne tajemnice. Potężne tajemnice mają to do siebie, że nie bardzo wiadomo, co z nimi robić. Nie zdążyłam się nad tym zastanowić, bo nagle dopadł mnie jakiś inny, który wpadł tymi samymi drzwiami co nieboszczyk. Moim prywatnym zdaniem te drzwi powinny były prowadzić do pozostałych apartamentów, ewentualnie nawet jeszcze dalej, do kuchennego wejścia i tym kuchennym wejściem wpadali kolejno osobnicy, wypchani sensacjami. Ten dla odmiany trzymał w garści spluwę, rzucił się najpierw ku zwłokom, pomacał je, następnie zaś zwrócił się do mnie:

- Nie żyje?! - krzyknął głupio w okropnym wzburzeniu, dla urozmaicenia po angielsku. Nie czekając na odpowiedź wrzasnął dalej: - Rozmawiał z tobą?! Mówił coś?! Co powiedział?! Mów!!!. g

Równocześnie wycelował spluwę dokładnie w kierunku mojej wątroby, co mnie od razu nad wyraz zdegustowało.

Nie mówiąc już o tym, że okropnie nie lubię robić czegoś pod przymusem, to jeszcze wątroba mnie niekiedy łupie i absolutnie nie uważam jej za obiekt stosowny do takich eksperymentów.

Krótkim i treściwym słowem, po polsku, powiadomiłam go, co powiedział nieboszczyk, ale żadnych innych informacji nie zdążyłam udzielić. Osobnik nagle zmienił zamiary, broń palna gdzieś zniknęła, chwycił mnie za rękę i zaczął wlec za sobą w kierunku owych drzwi w głąb. Przytomnie złapałam spod stołu torbę i siatkę. Usiłowałam mu się wyszarpać, ale zaraz z tego zrezygnowałam, ujrzawszy za drzwiami policjanta w mundurze. Resztki zdrowego rozsądku powiedziały mi, że najlepsze, co w tej sytuacji mogę zrobić, to przejść na stronę policji i to możliwie szybko. Zamieszanie wzrosło, ci, którzy uprzednio siedzieli pod stołami, teraz wyleźli i na nowo zaczęli się miotać. Rzuciłam się w kierunku dostrzeżonej gliny, osobnik rzucił się wraz ze mną, co mnie jakoś mgliście zdziwiło, przepchnęłam się przez tłum i przedostałam na drugą stronę owych drzwi.

- Muszę z tobą natychmiast rozmawiać! - wrzasnęłam rozpaczliwie do gliny, po angielsku, wydzierając się równocześnie z rąk trzymającego mnie łobuza. Łobuz dziwnie łatwo puścił. Policjant nie patrzył na mnie, tylko gdzieś za moje plecy.

- Tak, oczywiście, ale musimy stąd wyjść - powiedział jakby z lekkim roztargnieniem.

Obejrzałam się do tyłu i zobaczyłam cały tabun policji w mundurach. W tym

momencie dopadnięta przeze mnie glina obróciła mnie nagle na powrót tyłem do przodu i zatkała mi twarz ręką w czymś, jakby wielkiej, miękkiej rękawicy. Towarzyszący osobnik znów złapał mnie za górne kończyny razem z torbą i siatką. Poczułam nieznany zapach, który mi się w jakiś sposób skojarzył ze szpitalem.

„Narkoza!. - pomyślałam w osłupiałym popłochu. - Nie oddychać!!!”

I prawdopodobnie odetchnęłam.

Czasem człowiek budzi się we własnym domu, we własnym łóżku i w pierwszej chwili nie wie, gdzie jest. Cóż wobec tego ma powiedzieć człowiek, który budzi się z narkozy w czymś, czego nie umie sprecyzować?

Miękko mi było, nie powiem, to stwierdziłam jako pierwsze wrażenie. Oprócz tego trochę mi było jakby niedobrze i zalęgła się we mnie myśl o wodzie mineralnej. Myśl była raczej dość oderwana, przybrała postać bulgocącego, pieniącego się, szemrzącego źródełka, którego luby szmer zagłuszał mi uporczywy, jednostajny, denerwujący dźwięk. Trwało to chwilę, nie podobało mi się, wobec czego otworzyłam oczy.

Nade mną znajdował się biały, dziwaczny, półokrągły sufit. Jako sufit to to właściwie było do niczego nie podobne, możliwe więc, że po prostu nie było sufitem. Czas jakiś wpatrywałam się w to bezmyślnie, po czym spróbowałam spojrzeć na boki.

Coś, co miałam z jednej strony, uznałam po zastanowieniu za oparcie kanapy, krytej czarną skórą, z tych, których cena w Kopenhadze zaczyna się od pięciu tysięcy i idzie w górę. Tak drogie oparcie jakoś mnie zadowoliło, wobec czego spojrzałam w drugą stronę. Musiałam patrzeć dość długą chwilę, żeby pojąć, co widzę, były to bowiem rzeczy, które kolidowały mi z sufitem. Stoliki, fotele, dywan i inne, tym podobne elementy powinny znajdować się, według mojego rozeznania, w normalnym pomieszczeniu, nie zaś w beczce o półokrągłym sklepieniu. Z sufitem za to zgodziły mi się okna, długi rząd małych okienek w łagodnie wygiętej ścianie, które też przy okazji skojarzyły mi się z tym uporczywym, jednostajnym pomrukiem. Nad oparciem mojej kanapy też były takie okienka i wreszcie musiałam się pogodzić z faktem, że najwyraźniej w świecie znajduję się w samolocie.

Co gorsza, ten samolot najwyraźniej w świecie leciał.

Charakter nie pozwolił mi dłużej spoczywać w bezruchu. Spróbowałam kolejno wszystkich części kadłuba, najpierw ostrożnie, a potem nieco śmielej, całość działała, niemiłe uczucie w środku zaczynało ustępować, zlazłam więc z kanapy, która istotnie okazała się kanapą krytą czarną skórą, przeniosłam się na fotel pod oknem i wyjrzałam.