Catherine Coulter
Cel
Tytuł oryginalny: The Target
FBI tom: 3
Tłumacz: Dobrzańska-Gadowska Anna
Doktorowi Antonowi Pogany, który ma instynkt, cierpliwość
oraz niezwykle wyczucie, czyli, krótko mówiąc, posiada wszystko,
co trzeba. Gotujmy dalej.
Dziękuję Alex McClure za pomoc i cierpliwość, z jaką wyjaśniała mi tajniki działania federalnego systemu sprawiedliwości.
Prolog
Widział tego mężczyznę bardzo wyraźnie: był wysoki, ubrany na ciemno, a jego szczupła sylwetka ostro rysowała się na tle zamglonego, szarego nieba. Wchodził do wielkiego granitowego gmachu, paskudnego i dziwnie spłaszczonego, o wielu oknach, z których nie roztaczał się żaden ciekawy widok, chyba że ktoś patrzył z najwyższych pięter.
Nagle okazało się, że jest tuż za nim, za jego plecami. Bez trudu dotrzymywał mu kroku i zobaczył, jak tamten wciska w windzie guzik z cyfrą 19. Potem szedł za nim, gdy ten szybko przemierzył długi korytarz i otworzył drzwi prowadzące do dużego gabinetu.
Uśmiechnięta recepcjonistka przywitała go serdecznie i roześmiała się w odpowiedzi na jakąś uwagę. Widział, jak obserwowany przez niego człowiek wita się z dwiema innymi osobami, młodym mężczyzną i młodą kobietą. Oboje byli elegancko ubrani i najwyraźniej pracowali dla niego.
Mężczyzna wszedł do obszernego gabinetu, w którym na ścianie wisiała flaga Stanów Zjednoczonych. Pod oknem stało wielkie biurko z komputerem, a całą boczną ścianę zajmowały półki z książkami. Znowu znalazł się tuż za jego plecami – był tak blisko, że mógłby pomóc mu włożyć długą czarną togę i zapiąć dwa guziki. Mężczyzna otworzył drugie drzwi i wszedł do dużej sali. Jego twarz miała teraz poważny, chłodny wyraz, wcześniejszy uśmiech zniknął bez śladu. Panujący w sali gwar ucichł w jednej chwili.
Nagle sala zaczęła wirować, twarze zlały się w wielobarwne pasma, powietrze pociemniało. Szerokie drzwi wejściowe otworzyły się z hukiem i do środka wpadło trzech mężczyzn. Wszyscy trzymali w rękach krótkie karabiny, podobne do rosyjskich AK47. W mgnieniu oka wybuchła gwałtowna strzelanina, ludzie krzyczeli krew tryskała szkarłatnymi fontannami. Ujrzał, jak na twarzy mężczyzny pojawia się przerażenie i wściekłość.
Bez chwili wahania przeskoczył przez barierkę, oddzielającą go od pozostałej części sali. Czarna toga uniosła się wysoko w powietrze. Mężczyzna wykonał zręczny półobrót, podniósł wyprostowaną nogę i uderzył nią jednego z napastników. Zrobił to tak szybko, że trudno było dojrzeć, co właściwie się stało. Ktoś wrzasnął przeraźliwie.
Znowu był obok mężczyzny. Słyszał jego oddech, czuł trzymaną na wodzy furię, złowrogie napięcie i determinację. Nagle mężczyzna odwrócił się do niego. Patrzył we własną twarz, prosto w oczy człowieka, który przed chwilą zadał śmierć i zamierzał zrobić to ponownie. Poczuł smak śliny, zbierającej w ustach i napięcie mięśni. Wyrzucił twarde jak stal ramię w bok, mierząc w krtań drugiego mordercy.
Zerwał się, z krzykiem zamierającym na ustach, dysząc ciężko i odpychając obiema rękami prześcieradło, które owinęło się dookoła niego tak ciasno jak całun mumii. Był mokry od potu, włosy przykleiły mu się do skóry głowy. Serce biło tak szybko i mocno, jakby chciało rozsadzić klatkę piersiową.
Znowu, pomyślał. Znowu ten cholerny sen. Nie wytrzyma tego dłużej.
Godzinę później wyszedł z domu, starannie zamykając za sobą drzwi. Był w połowie drogi do samochodu, kiedy nagle z krzaków wyskoczył jakiś człowiek i oślepił go raz po raz migającym fleszem. To była ostatnia kropla. Chwycił fotoreportera za koszulę i potrząsnął nim z całej siły.
– Przegiąłeś pałę, skurwysynu! – wrzasnął mu prosto w twarz.
Złapał aparat fotograficzny, wyrwał z niego film i rzucił w krzaki. Potem cisnął aparat na pierś mężczyzny, który leżał na plecach, gapiąc się na niego z pełnym niedowierzania przerażeniem.
– Nie wolno panu tego robić!
– Ale właśnie to zrobiłem. I wynoś się z mojego terenu. Fotoreporter podniósł się, przyciskając aparat do piersi.
– Podam cię do sądu, draniu! Opinia publiczna ma prawo wiedzieć, jak się zachowujesz!
Miał ochotę zlać dziennikarza do nieprzytomności. To pragnienie było tak silne, że chwyciły go dreszcze. Właśnie wtedy ostatecznie zdał sobie sprawę, że musi wyjechać. Jeśli tego nie zrobi, w końcu oszaleje i rzeczywiście zrobi krzywdę jednemu z tych pasożytów. A może już oszalał?
Rozdział 1
Góry Skaliste Wiosna
Stał na krawędzi zbocza, które opadało ostro w dół i dopiero mniej więcej sześćdziesiąt metrów niżej tworzyło kilka porośniętych drzewami skalnych półek, aby wreszcie przejść w łagodne zejście, barwne od dzikich kwiatów, przerywane widniejącymi w kilku miejscach rozpadlinami.
Głęboko wciągnął rozrzedzone powietrze, tak świeże, że aż parzyło płuca, chociaż musiał przyznać, że dziś to odczucie było o wiele mniej dotkliwe niż wczoraj. Wiedział, że już niedługo zimne, krystaliczne powietrze, którym oddychał na wysokości prawie dwóch tysięcy metrów, stanie się dla niego czymś zupełnie naturalnym.
Zaledwie wczoraj uświadomił sobie, że przez cały dzień ani razu nie pomyślał o telefonie, telewizji, radiu, faksie, dźwięku ludzkich głosów, osaczających go ze wszystkich stron, o ludziach chwytających za rękaw i wykrzykujących jakieś pytania prosto w twarz. Nie myślał o oślepiających eksplozjach białego światła z lamp błyskowych. Poczuł, że dopiero teraz zaczyna się odprężać i przynajmniej na jakiś czas zapominać o tym, co się wydarzyło.
Spojrzał ku drugiemu krańcowi doliny, na potężne, surowe góry, ciągnące się długimi kilometrami, podobne do krzywych, nierówno rozmieszczonych zębów. Pan Goudge, właściciel stacji benzynowej Union 76 w Dillinger, powiedział mu, że wielu miejscowych nazywa ten fragment gór Łańcuchem Ferengi.
Najwyższy szczyt, liczący blisko cztery tysiące metrów, był lekko przechylony na południe i wyglądał jak zniekształcony penis. Nie miał najmniejszego zamiaru wspinać się na górę o tak mało subtelnym kształcie. Mieszkańcy Dillinger uwielbiali żarty na temat tego szczytu i z przyjemnością opowiadali, że przyjezdni powinni oglądać go latem, kiedy śnieg spływa powoli z czubka fallusa.
Po raz kolejny zdał sobie sprawę, że jest tu zupełnie sam. Ta świadomość nawiedzała go ostatnio coraz częściej. Na wysokości, gdzie mieszkał, rosły gęste lasy sosnowe i świerkowe, zdarzały się też brzozy i jałowce. Były tu również piękne modrzewie o drżących, miękkich gałęziach. Do tej części Gór Skalistych nie dotarły dotąd firmy zajmujące się wyrębem drzew.
Wysokie szczyty po drugiej stronie doliny były prawie gołe, nie porośnięte żadną roślinnością, ani drzewami, ani krzewami czy kwiatami. Tam królował śnieg i surowe skały, dzikie, zimne piękno, nietknięte ręką człowieka.
Spojrzał w stronę małego Dillinger w odległym końcu doliny, rozciągającej się ze wschodu na zachód. Miasteczko liczyło dokładnie tysiąc pięciuset trzech mieszkańców. W latach osiemdziesiątych dziewiętnastego wieku odkryto tu złoża srebra i natychmiast wybudowano kopalnie. Wtedy w dolinie stłoczyło się ponad trzydzieści tysięcy ludzi – górników, prostytutek, właścicieli sklepów, oszustów. Był tu także szeryf, pastor i kilka osiadłych na stałe rodzin.
Tamte czasy dawno minęły. Potomkowie tych, którzy zdecydowali się stawić czoło przeciwnościom i pozostać po zamknięciu kopalni srebra, teraz zajmowali się głównie obsługą przyjeżdżających na lato turystów. Wypasali też bydło w dolinie, lecz trudno powiedzieć, czy czerpali z tego jakieś zyski.