Выбрать главу

– … Słyszałem, że pan baron von Sternberg dwukrotnie został królem polowania, gdy terenem łowów były lasy pańskiego majątku. Biedak, odwołano go stąd w trybie tak gwałtownym, że nie zdołał nawet zabrać swoich myśliwskich trofeów i pożegnać się z panem… Zdradzę panu pewien sekret, panie hrabio. Kiedy zaczęto przesłuchiwać tych arystokratów, dokonano sensacyjnego odkrycia w dziedzinie biologii! Uwierzy pan? – okazało się, że ich krew wcale nie jest błękitna…

Wziął z komody bibelot, kawałek niebieskiego kryształu, i uniósł pod światło, ku szybie. Zrobił minę konesera, ale Tarłowski nie miał głowy do zastanawiania się czy jest to poza, czy prawdziwe znawstwo.

– Panie kapitanie, chciałbym…

– Chciałby pan zapytać, czemu mnie interesują takie drobiazgi? – przerwał mu gestapowiec, odkładając bibelot. – Interesują mnie, bo są piękne i cenne. To aż dwa powody – wystarczy, żeby kochać stare rzemiosło. Boli mnie, gdy tyle kurzu obsiada takie cuda.

Strącił z blatu komody grubą warstwę kurzu i otrzepał dłoń o dłoń.

– Ten brud to żałoba po Sternbergu i jego kolegach, panie Tarlowsky?

– Nie, to choroba służącej, panie Muller. Zatruła się czymś, a mój kamerdyner jest zbyt stary, żeby sprzątać. Przejdźmy może do…

– Tak, przejdźmy do obrazów. Ramy są więcej warte, panie hrabio!

– Cóż, to portrety rodzinne, a nie malarstwo wystawowe. Na piętrze mam jednego Cranacha i dwóch Wenecjan osiemnaste wiecznych.

– Z przyjemnością kiedyś obejrzę. Lubię dobrą twórczość. Jako maturzysta chciałem studiować historię sztuki, ale mój ojciec był kolejarzem i nie zarabiał tyle pieniędzy, by starczało na czesne…

Obszedł w końcu cały salon, zbliżył się do stołu, cofnął krzesło i siadł, zakładając nogę na nogę.

– Teraz możemy przejść do rzeczy, która interesuje pana. Słucham, panie hrabio.

Tarłowski wciągnął głęboki haust dymu i wydmuchał przez nos z taką siłą, jakby chciał wydmuchać pecha.

– Panie kapitanie, dzisiaj…

– Przepraszam, panie hrabio, czy mogę zapalić?

– Ależ tak, bardzo proszę!

Muller wyjął z kieszeni złotą papierośnicę i zapalniczkę, a Tarłowski, widząc, że popielniczka jest przepełniona, chwycił mały dzwoneczek chowany w ramie fotela inwalidzkiego i zadzwonił. Nadbiegł Łukasz, wziął popielniczkę i szybko przyniósł czystą. Gość zaciągnął się dwa razy i zrobił wyczekującą minę.

– Czy wolno mi będzie jakimś trunkiem poczęstować pana? – spytał Tarłowski.

– Na przykład?

– No… choćby odrobiną dobrego koniaku… Albo wermutu, bądź wytrawnego wina…

– Może pan. Ale nie koniakiem i nie winem, chociaż lubię oba te trunki. Tutaj jednak wolałbym pić coś innego.

– Tak?…

– Tę pańską stawną rodową nalewkę, o której von Sternberg opowiadał istne cuda. Kochał libacje w pańskim domu. A propos – z czego ją robicie?

– Z wiśni, malin i agrestu, panie kapitanie. Dzwoneczek znowu rozbrzmiał i kamerdyner znowu się zjawił.

– Łukaszu, daj dwa kieliszki i nalewkę. Nalewka smakowała Niemcowi. Po drugim kieliszku zyskał lepszy humor.

– No dobrze, panie hrabio, nie traćmy więcej czasu. Słucham.

– Dzisiaj… dzisiaj aresztowano w mieście mojego syna…

– Zgadza się.

– On jest niewinny. Nie robił niczego przeciwko Niemcom, absolutnie niczego, nie należał do żadnej organizacji…

– Wierzę panu.

– On nawet w trzydziestym dziewiątym nie poszedł do wojska, bo nie miał wówczas osiemnastu lat. Zatem nie walczył z wami ani przez chwilę. Dziś ma dwadzieścia dwa lata i wcale nie interesuje się polityką. Jedyna rzecz, która go interesuje, to ornitologia. Chodzi o ptaki…

– Wiem co to jest ornitologia, panie hrabio!

– Ale czy wie pan, że mój syn jest niewinny?

– To bardzo możliwe.

– Więc czemu…

– Czy można jeszcze?… – spytał Muller, wskazując karafkę z nalewką.

– Ależ tak, proszę bardzo. Cieszę się, że panu smakuje.

Wypili po kolejnym kieliszku.

– Już dawno nic nie smakowało mi tak, jak ta pańska nalewka, panie Tarlowsky! – mlasnął gestapowiec. – Sznapsy, które są sprzedawane w rudnickich knajpach, to kwas lub śmierdzące pomyje.

Tarłowski otarł usta krawędzią dłoni i wrócił do tematu:

– Panie Muller, dlaczego pan aresztował mojego syna?

– Bo gdybym aresztował pana, byłoby to w złym guście, pan jest kaleką. Dlatego zamiast pana aresztowałem pańskiego syna.

– Ale czemu?!…

Muller przypalił sobie kolejnego papierosa, a papierośnicę, miast do kieszeni uniformu, położył na blacie stołu, miedzy swoją zapalniczką i popielniczką.

– Panie hrabio, wczoraj było wielkie bum w naszym dystrykcie. Banda leśna wysadziła tor kolejowy. Zginęło czterech Niemców. Jechali na wschodni front. Kilkunastu zostało rannych, pięciu ciężko. Zapewne pan o tym słyszał?

– Tak, lecz ani ja, ani mój syn, nie mamy z tym nic współ…

– To bez znaczenia, panie Tarlowsky. Całkowicie bez znaczenia!

– Niewinność jest, pańskim zdaniem, bez znaczenia?!

– Tak, ponieważ znaczenie ma tylko sprawiedliwość.

– Zgoda, mówimy o tym samym!

– Boję się, że mówimy o czymś zupełnie innym, panie hrabio. Ja mówię o sprawiedliwości, którą Rzesza egzekwuje na terenie Generalnego Gubernatorstwa dla poskromienia czynów bandyckich wymierzonych przeciwko urzędnikom niemieckim i armii niemieckiej. Taki przypadek zachodzi tutaj. Władze dystryktu postanowiły, że jeśli winowajcy, to jest sprawcy wczorajszego sabotażu na kolei, nie ujawnią się – wówczas za każdego eksterminowanego Niemca da głowę dziesięciu tubylców. W każdym z czterech miast leżących niedaleko miejsca napadu aresztowano dziesięciu zakładników, łącznie czterdziestu ludzi. Jako szef Gestapo w Rudniku wykonałem tylko rozkaz mojej zwierzchności – aresztowałem dziesiątkę w Rudniku.

– Ale dlaczego właśnie Marka?!

– Bo to figura, hrabicz, pański syn. Mówiłem panu już, że wolałbym aresztować pana, czyli znaczniejszą figurę, lecz więzień na wózku inwalidzkim robiłby mi w areszcie scenografię tragikomiczną, taka szopka raziłaby mój smak. Prócz pańskiego syna aresztowałem dyrektora szpitala, dyrektora banku, dyrektora tartaku, sędziego, leśniczego i paru innych, same chluby Rudnika. Żeby zabolało!

Tarłowski przymknął powieki, próbując zmusić do zimnej subordynacji myśli kołujące lotem spłoszonych ptaków, lecz wykrztusił tylko rozpaczliwe pytanie:

– I co teraz?

– O tym także mówiłem panu już, panie hrabio. Jeśli winni mordu na Niemcach nie oddadzą się w ręce władzy niemieckiej przed północą, to jutro rano rozstrzelamy zakładników. A jeśli się oddadzą – wypuścimy zakładników, i pański syn wróci do pana. Proste.

Tarłowski mimowolnie podniósł głos, lecz starczyło mu woli, by nie krzyknąć:

– Przecież pan wie, że…

– Tak, obaj wiemy, że w zwyczaju bandytów z AK i NSZ nie leży dobrowolne przyznawanie się do winy, nigdy tego nie robią. Ale zawsze może być ten pierwszy raz…

– Pan dobrze wie, że…

– Dlatego jutro o dziesiątej rano rozstrzelamy więźniów. Lub powiesimy. Dla nich to będzie bez różnicy, panie hrabio. Jeszcze nie zadecydowałem…

– Mój syn jest niewinny!!

– Wszyscy tam są niewinni. Zginęli też niewinni. Za czterech niewinnych ludzi uśmiercimy czterdziestu niewinnych ludzi, ołowiem lub sznurem. Chyba jednak ołowiem… Myślę, że wreszcie zrozumiał pan dlaczego nie aresztowano pana. Człowiek rozstrzeliwany w wózku inwalidzkim to coś ponad moje siły, zwłaszcza ponad mój gust, panie hrabio.

Zapadło milczenie. Gestapowiec wziął karafkę, bez pytania napełnił kieliszki i bez czekania wychylił swój.

– Herrlich!… Umm! Rzeczywiście nektar, cudo!

Tarłowski wbił wzrok w blat stołu, oddychając chrapliwie i nie dostrzegając pełnego kieliszka. Gdy uniósł głowę, zawiesił wzrok na twarzy kapitana i spytał cicho:

– Co mogę zrobić, by uratować syna, panie Muller?

– Bardzo dużo, pod warunkiem, że jest pan wierzący. Wierzy pan w Boga?

– Tak.

– To niech go pan prosi o pomoc. Jako istota wszechmocna nie powinien mieć z tym kłopotów, bez trudu pańskiego syna uratuje. Pod warunkiem, że nie rozeźlił go pan jakimś bluźnierstwem lub upodobaniem do grzesznych czynów, i że nie jest na pana obrażony.