Выбрать главу

Pozostali obleśnie się uśmiechają. Nie ma odwrotu. Wartownik zasłania sobą furtkę w bramie. Stara się mocno dzierżyć w dłoni karabin, poprawia na głowie hełm, który zjeżdża mu ciągle na jedną stronę. W środku bunkra panuje mroczny niepokój, grube ściany oddzielają od świata, tutaj zawsze jest tak samo, bez względu na to, co się dzieje na zewnątrz. Po lewej stronie dziesiątki wmontowanych w ścianę urządzeń przypominających trochę wzmacniacze i magnetofony z zestawu hi – fi. W niektórych miejscach brakuje pojedynczych cegiełek, jakby ktoś je wyjął, tak jak wyjmuje się samochodowe radia i paraduje z nimi dumnie między stoiskami domów towarowych, eleganckich sklepów, pośród stolików kawiarni i w salach bankowych. Po lewej stronie zaczyna się korytarz. Przed kolejnymi wielkimi drzwiami siedzi przy stoliku żołnierz w rozchełstanym mundurze. Jego głowa okolona rękami leży na stole, wykręcona w nienaturalnej pozie, jak gdyby ktoś mu skręcił kark a policja zabroniła dotykać czegokolwiek i teraz denat leży żałosny, samotny, obserwowany przez tłum gapiów, dziennikarzy i posterunkowych. Pijany żołnierz ciężko podnosi głowę ze stolika i zaskoczony tępo wpatruje się w przybyłych. Nagle rozszerzają mu się źrenice, podrywa się nerwowo i zaczyna wrzeszczeć: goście, kurwa, goście, dawajcie wszystko co mamy. Po chwili inne grube drzwi otwierają się i dwóch nieregulaminowo ubranych żołnierzy wynosi z jakiegoś tajnego składu skrzynkę wódki i skrzynkę taniego wina na popitkę. Bawimy się, pada komenda i rozkaz zostaje wykonany.

Jaką chcecie stację, pyta się jeden i pokazuje na segmenty w ścianie. Mamy nasłuch na dwa tysiące kilometrów. Może Luxemburg?

A dlaczego tu nic nie ma, pyta się Kudłaty wskazując na puste miejsce w ścianie. Sprzedaliśmy na wódę, chwali się żołdak, pokazując w uśmiechu wybrakowaną klawiaturę. Na dole mamy dziesięć radioli, z dumą mówią, prowadząc gości do podziemnych garaży gdzie samotne i smutne stoją ciężarówki z radiostacjami.

Nie jeżdżą od paru lat. Wachę sprzedaliśmy chłopom, przyznają się. Jezu, a jak tu wpadnie żandarmeria? Spokojnie, to tajna jednostka, żandarmeria nie ma tu wstępu, uspokajają żołnierze.

Dżaba jest już w hełmie, w rękach dzierży kałasznikowa. Jest naładowany, cieszy się. W tym samym momencie bramy sezamu otwierają się i chwiejnie wtacza się do bunkra wartownik.

Pierdolę, nie będę stał jak tutaj balanga, mówi. On też ma broń z ostrą amunicją. Niepokój dekonspiracji powoli ustępuje. Nie bójcie się, uspokajają żołnierze. Nikt tu nie przyjdzie.

Sierżant leży teraz najebany u swojej dziwki. Codziennie rano jeździmy po niego do miasteczka. Nie ma szans, żeby się tu ktoś pojawił. No, skoro tak… Dżaba jest już obwieszony ekwipunkiem, usiłuje przeładować kałasznikowa, Szaman leży na pryczy, w jego głowie powstają wielkie plany, Kudłaty nie wyzbył się jeszcze do końca podejrzliwości. I tak mijają godziny. Wódka i wino.

Bezpośredni telefon do Komendy Głównej. Dżaba podnosi słuchawkę i spokojnym głosem mówi: Plan „Zero” wykonać. Kilka godzin później, gdy blady świt wstaje nad wybrzeżem, wracają z nocnej wycieczki. Dwóch żołnierzy wykonując rozkaz niesie Dżabę.

Kudłaty i Szaman ledwo trzymają się na nogach. Ślązaczki odbijają po drodze. Dochodzą do campingu. Żołnierze przerzucają Dżabę przez płot i salutując odmaszerowują.

Trzydzieści lat wcześniej Joe Alex wkręca w maszynę kartkę papieru i rozstrzelonym drukiem pisze: R o z d z i a ł p i e r w s z y.

To wtedy Kaczor kupił tę łopatę, o czym opowiada do dzisiaj, kiedy w Augustowie chłopcy zarządzili jedenaście butelek wódki i sto dwadzieścia piw, najpierw wykopiemy sobie groby, powiedział, a potem się w nich położymy i zaczniemy pić. Były ciepłe noce, jezioro marszczyło lekko swoją skórę, wszystkie wychowawczynie z pobliskiego obozu młodzieżowego przychodziły do nas, niektóre trzeba było odnosić i przerzucać przez siatkę, ratownicy wodni ratowali się przy naszym ognisku napinając mięśnie i ściskając przełyki, daj mi tu smerfocynę, mówił Hipolit, a Ojciec miał pierwsze objawy choroby wrzodowej, wymiotując na zebrane na ognisko kartofle. To wtedy zjedliśmy z Kaczorem i Lewym wiadro zupy pomidorowej, i sprzedaliśmy za butelkę spirytusu adres Małego jakiejś brzydkiej pannie z Torunia z technikum jakiegoś tam, która pracowała ciężko jako pomywaczka w kuchni, więc przyznajmy to, coś jej się od życia należało, na wyspę przeprawialiśmy się wpław, tam obsiadaliśmy największy stół w stanicy, padre, kartofle, padre, buraczki, Mały wybałuszał oczy, co ty Mały, kobiety nie widziałeś? Ukradliśmy rządowe drzewo, leżało równo pocięte w zagajniku do którego chodziliśmy się wypróżniać, szkoda żeby się zmarnowało, później okazało się że było już wtedy własnością rządu, tak zostałem anarchistą, witajcie nasze Serwy kolorowe, ryczeliśmy to jeszcze nie raz przy okazji balang, w czasie rajdów po całym mieście, wtedy alkohole były relatywnie tanie, a wyprawa przez miasto miała status tajemniczej wyprawy Tomka. W Serwach Ryba na przemian wymiotował i całował się z pijaną dziewczyną, której narzeczony grał na gitarze w namiocie piosenki patriotyczne i turystyczne, masz piękne oczy, powiedział do którejś z kucharek Dżaba i stracił przytomność, wydawało się że świat nie ma końca, nawet wtedy, gdy po dwóch tygodniach Dżaba powiedział, jak sobie nie pierdolnę setki to chyba wykituję, a Lewy chciał oddać wszystko za jedno piwo, dni były bezdeszczowe, woda w jeziorze zimna, noce ciepłe, ognisko dodatkowo rozgrzewało skórę, wnętrzności grzały się w gorącym alkoholu, jak flaczki na winie, nasze własne podroby smażyły się, dusiły, gotowały, miękły i twardniały na przemian. Bulgotało nam we wnętrznościach, po polu kilku ludzi goniło świnię, która podjęła desperacką próbę ucieczki ze swojego chlewu. Może przeczuwała, że zbliża się dzień uboju, tak jak starsi ludzie słyszą dalekie jeszcze kroki zbliżającej się śmierci, jak my wszyscy wpadamy w paraliżującą panikę, a jednocześnie chcemy szybko uciekać gdy nagle owionie nas chłód krytpy.

Przed namiotem leżała sterta butelek po piwie, nad ranem przychodziły wychłeptywać resztki byczek i baran z pobliskiego pastwiska. Żyliśmy w zgodzie z naturą. Syn gospodarza z pobliskiego obejścia przynosił nam zawinięte w gazetę wędliny. W zamian dawaliśmy mu piwo i papierosy i raczyliśmy go opowieściami z miasta. Kaczor przechodził samego siebie wymyślając nieprawdopodobne historie, chełpił się, że potrafi zrobić potrójne salto w powietrzu na ciężkim motocyklu, wuesce, marzeniu syna gospodarza. Wędlina zawinięta była w „Gromadę Rolnik Polski” a dokładniej w jej literacki dodatek „Gromada Twórców”. Na pierwszej stronie był wiersz Juliusza Erazma Bolka o ściganiu się traktorami na wsi i jedzeniu kiełbasy. Literatura ekologiczna. Wiersz przykrył później wymiocinę, którą ktoś zostawił akurat przed naszym namiotem. Naprawdę, literatura to przekleństwo, wiem co mówię.

Obok rozbili się wielkim wozem campingowym Niemcy, przywieźli sobie z domu cały dom, prócz ścian. Telewizory, meble, kuchnie, zmywarki, magnetofony, gitary, żony i dzieci. Po chuj oni w ogóle wyjeżdżali z domu, ktoś przytomnie zauważył, a później zaprosiliśmy ich do siebie, żeby pojednać te dwa narody, zwłaszcza, że jak zobaczyliśmy wcześniej, mieli duże zapasy niemieckiego piwa, a my żłopaliśmy obrzydliwe mazurskie mocze, rzeczywiście przyszli, przyprowadzili nawet swoje żony i dzieci, ładnie, niech się uczą życia, jeden z nich miał na imię Adolf i urodził się w 1943, pięknie grał na gitarze La Bamba i deklarował się jako radykalny pacyfista, a imię swoje otrzymał na cześć wodza, w 1943 jeszcze szło im całkiem nieźle. Pozostali dwaj mieli nazywali się Wolfgang (na cześć pewnego kompozytora) i Hans (na cześć pewnego oficera Abwehry, który okazał się być polskim szpiegiem na usługach sowieckiego wywiadu). Kaczy chwalił się, że jedna z Niemek łapała go za genitalia i składała jednoznaczne propozycje. Chyba łapanie za genitalia jest na tyle jednoznaczne, że nie trzeba już nic mówić, zwłaszcza, że przecież ani Kaczor po niemiecku, ani ona po polsku nie znali ani jednego słowa. Kaczy się tłumaczył, że nie chciał wywołać międzynarodowego skandalu, względnie trzeciej wojny światowej, choć przecież jej mąż leżał już wtedy nieprzytomny w trawie, drugi z nich czołgał się w kierunku swojego obozowiska bełkocząc nein, nein, peace brothers, no more war, a trzeci spał spokojnie pod kołdrą gitary. A może było zupełnie inaczej, może wtedy jeszcze trzymali się na nogach, w każdym razie smerfocyna rozgrzewała bo noce były już chłodne, powiewało od wody, rano budziliśmy się nie tylko na kacu, ale często powykręcani przez artretyzm. Zbliżała się jesień a wraz z nią chłody, ciemności i śmierć.