Poszedł z nią do szacownej pani profesor, która po przeczytaniu tych kilku stron papieru podaniowego zmarła i została pochowana z wielką pompą należną tak wielkiemu autorytetowi naukowemu.
Druga, równie szacowna, autorka wielu prac z dziedziny językoznawstwa, gramatyki historycznej i tym podobnych rzeczy, naprawdę według mnie, od czasów Józefa Wissarionowicza największy językoznawca, po przeczytaniu pracy Lausza spadła ze schodów i złamała sobie obie ręce w nadgarstkach. Tak zagipsowana, palcami do zewnątrz zdążyła mnie jeszcze solidnie przemaglować z języka Indian Hopi i kodu zero – jedynkowego, jakby obie te rzeczy nie były żałosnymi skamielinami analfabetycznej ludzkości. Teraz, kiedy mój siedmioletni sąsiad piratuje taśmowo programy graficzne, a i ja całkiem nieźle radzę sobie z niektórymi edytorami. Ale jakaś klątwa zawsze jest. W końcu Lausz poszedł z tą pracą do trzeciej, tym razem młodej i zdrowej pracownicy naukowej Uniwersytetu. Ta jednak wkrótce zaszła w ciążę. Nie, nie z Lauszem, zresztą, kto wie. Okazuje się, że mój blok też jest nawiedzony. Jest rok 1975, robotnik budowlany w średnim wieku, po spożyciu dużej ilości alkoholu wchodzi do windy. Niestety nie wie o tym, że samej windy jeszcze nie ma, ponieważ wioząca ją ciężarówka wyjechała z bazy tydzień temu i do tej pory nie dojechała. Jest tylko betonowy szyb. Zwłoki robotnika zostają odnalezione dopiero po kilku dniach, za to jego duch wciąż odwiedza ten dom. Tu mieszkają sami wariaci, mówi z przerażeniem Grażyna. Vide ty, mówi, i Kaczy. Jest jeszcze twój mąż, przypominam jej. Moja sąsiadka z parteru zawsze gdy ją spotykam na dole albo właśnie wychodzi do kościoła, albo z niego wraca. Ta, która mieszka piętro wyżej, nie opuszcza swego posterunku w oknie, skrupulatnie notując w swoim pożółkłym, zatłuszczonym zeszycie kto, o której i z kim wraca. Na tym samym piętrze mieszka pani Róża, która jest szefową bezwzględnego komitetu parkingowego. A twój mąż nigdy wyjeżdżając z parkingu nie zamyka bramy, wyciągam asa z rękawa.
Jeżeli pani Róża dowie się o tym, Jasio dostanie zapewne ze dwadzieścia karnych dyżurów, snuję przypuszczenia. Pod rząd, oczywiście. O Matko, pod rząd! Biorąc pod uwagę, że wreszcie oddałem wam pieniądze, to tym, razem moje jest na wierzchu.
Śmieję się złowieszczo. A wracając do wariatów, wraca do starego tematu Grażyna.
Światowy dzień chorych psychicznie. Wszyscy przegapiliście światowy dzień chorych psychicznie! Tak jak podniecacie się światowym dniem walki z próchnicą, światowym dniem bez papierosa, światowym dniem namysłu nad życiem, dniem ekologii, wszechświatowym dniem walki o to, co w tej chwili modne.
Dlaczego nie zwracacie uwagi na światowy dzień chorych psychicznie, dlaczego nie delektujecie się nocą Księżyca zamiast dniem Ziemi.
Chyba zwariowałeś Dziubas, mówi Grażyna.
Kurwa, spóźniłem się, powiedział Matka wciskając się w ławę Kościoła św. Anny na Krakowskim Przedmieściu. Rozumiesz, Kudłaty zadzwonił do mnie, że zepsuł mu się samochód, wziąłem więc taksówkę, żeby tu, kurwa, zdążyć, a jego jeszcze nie ma. Gdzie są Dziewule? Przy ołtarzu. Zaczęło się jakieś piętnaście minut temu. Matka szeleści zawiniętymi w papier kwiatami. Wyglądają jak świeżo skradzione z cmentarza. Gdzie jest mój brat? Stoi obok ciebie, odpowiedziałem, mimo że nie byłem jego bratem, odchyliłem się za to niebezpiecznie, żeby Matka mógł zobaczyć brata, który trzymał przed sobą jak chleb z solą wielkiego różowego słonia. Na chuj ten słoń? pyta się Matka. To prezent ślubny, kurwa, uspokój się, trzeba mu tłumaczyć jak dziecku. O kurwa, Matka już nie poznaje swojego brata. Dżaba, co się tak rozglądasz, nudzisz się? zapytał się stojący z tyłu Hipolit.
Patrzę czy Kudłaty nie przyszedł, odpowiada Dżaba, którego głowa kręci się na wszystkie strony niczym czołgowa wieżyczka z szybkostrzelnym działkiem. A jak miał kurwa przyjść, wtrącił się Matka, skoro pół godziny temu do mnie dzwonił z Sulejówka, a przecież taksówki nie weźmie. Zarabia piętnaście baniek a sępi na taksówkę. Dobrze przynajmniej że ten ślub jest bez mszy, bo bym tu zwariował, mówi Dżaba, który ma za sobą świeże doświadczenia uczestniczenia w brazylijskim serialu ślubów z mszami i kazaniami typu małżeństwo jest jak twierdza, którą wszyscy zewsząd oblegają, by się do niej wedrzeć i czynić w niej spustoszenia i zna na pamięć kolejność pojawiania się cytatów biblijnych i nawet zaczął już na głos powtarzać gdybym nie miał miłości, byłbym jak ten cymbał brzmiący, co, chyba sami przyznacie brzmi dosyć idiotycznie, więc Dżaba śmieje się jak kretyn i trzeba go uspokajać, ci którzy go nie znają patrzą się podejrzliwie i zarazem współczująco, no bo wiecie, w wielu rodzinach zdarza się niedorozwinięty, a ślub rzecz święta i familijna zarazem, więc trzeba przyprowadzić imbecyla. I Dżaba coś tam mamrocze pod nosem, może kolejne cytaty, a przed ołtarzem, nikt tego nie widzi, rozgrywa się monachomachia i otwierają się piekielne wrota. Poplątane języki ludzkości, jej poplątane umysły. Magia niezrozumiałego zawsze intryguje. Kiedyś Dżaba i Lewy chodzili po mieście mówiąc głośno i prowokacyjnie po łacinie, żeby zaimponować komu się da. Ci, którzy nawet nie pamiętają pierwszej deklinacji (nie, nie, przepraszam, obudzeni w środku nocy wymienią jakieś końcówki, może nawet prawidłowo odmienią rosa, rosae ale już na pewno popieprzą im się imiesłowy), więc ci koneserzy łacińskich sentencji typu scriptori pro penna, dabitur ei pulchra puella, które wypisują w kalendarzach między I am Antichrist, I am Anarchist stoją na przystanku i mówią Galia est omnis divisa (Lewy) a Dżaba na to in partes tres i tak dalej, a w kawiarni nostra Galli apelantur i jeszcze pewnie kilka wierszyków. I kiedyś tam za granicą, gdy pytają się ich, to u was uczą w szkołach łaciny, Lewy odpowiada: no jasne i starożytnej greki, i tak się zapędza, że jakiejś dziewczynie mówi protekcjonalnie: całkiem nieźle mówisz po angielsku, a ona: jestem z Manchesteru.
Manchester, Manchester, magiczne miejsce. Nigdy tam nie byłem, ale jeżeli wymyśla się tam TAKĄ muzykę, co coś w tym jest.
Matka, jak twoje buty, ktoś się wtrącił, i to był chyba Szaman, który stał rząd wcześniej, a może Dżaba, który był tuż obok.
Może nie powinien był tego robić, Matka od razu zaczął mówić o swoich butach – w prawym coś uwiera, kawałek twardej skóry wbija się między palce, lewy jest wykoślawiony, kilka miesięcy chodzenia w takich butach a zostanę kaleką na całe życie, więc będę musiał je oddać, a szkoda, bo takich drugich nigdzie nie dostanę, ten model został specjalnie sprowadzony z Włoch, kupiłem go w małym sklepie, gdzie mają tylko unikatowe obuwie, specjalnie sprowadzają pojedyncze pary, i dlatego przez kilka dni się zastanawiałem, czy oddać je, czy jednak męczyć się i w nich chodzić, no bo takich drugich nikt w tym mieście nie ma, Kudłaty oszalałby z zazdrości, te jego raciczki są śmiechu warte. Albo te buty Matki, takie jakby wojskowe, wszyscy myśleli, że Matka kupił je na giełdzie staroci, albo od jakiegoś żołnierza za wódkę, tak jak kiedyś można było kupić od żołnierzy całe umundurowanie za gorzałę, a rumuny kupowało się w zajezdniach autobusowych, bo dawano je pracownikom komunikacji jako obuwie służbowe. I okazuje się, że to wcale nie tak, te buty kosztowały trzy i pół bańki, oburza się Matka, Bata albo coś w tym stylu. Niepowtarzalne jak sam Matka. Może byśmy na chwilę skupili się na ślubie, ktoś mówi. Dobra, dobra, słuchamy przysięgi małżeńskiej – i że cię nie dopuszczę aż do śmierci – po chuj im to wszystko, ktoś się zastanawia wiercąc się nerwowo, wszyscy są zniecierpliwieni, co chwilę trzeba na przemian wstawać i klękać, modlić się lub milczeć, łatwiej tylko się pochylać lub prostować. Neobarokowe malowidła, niewyraźne witraże z przewagą błękitów, ksiądz ściska ręce Dziewulom, zapewne nie mogą się już doczekać pierwszego poślubnego jointa, trzeba szybko się stąd wydostać, żeby stanąć na początku kolejki, która posuwając się wśród pomrukiwań i półuśmiechów dźwigać będzie kwiaty, misie, pocałunki i braterskie poklepywania po ramieniu. Mistrz ceremonii z torbą ryżu, tutaj, tutaj, bierzcie, pełnymi garściami. Chodźmy na piwo, mówi Hipolit poprawiając krawat i wyrównując płaszcz. W kawiarni sięgamy wreszcie po papierosy, z namaszczeniem, kręcąc je w palcach, patrząc uważnie na filtry, jakby tam były zapisane tajne instrukcje, opierając łokcie o blat stolika. Jak się czujesz Bambisiu, Hipolit pyta się żony. Za kilka miesięcy awansuje na stanowisko wicedyrektora departamentu. Dwa dni później zadzwoni do mnie Matka by powiedzieć, że awans się dokonał i teraz pensja Hipolita będzie wynosić trzydzieści baniek. Będę wtedy tonął w długach, a chuda krótko obcięta trzydziestokilkuletnia kobieta w szaro – stalowym mundurku powie mi z grzecznym chłodem, że moje konto właśnie zostało zablokowane i nie da się zrealizować już żadnego czeku. Odpada przynajmniej problem wakacji.