Zastanowiła się.
— Cóż, wiem, że jesteś dużo starszy. Wnioskując chociażby ze sposobu mówienia, ale, żeby być całkiem szczerą, wyglądasz na… cóż…
— Na dziesięcioletnią dziewczynkę, prawda?
— No tak. — Westchnęła. — Ale wiem, że nią nie jesteś. Nawet głos masz taki jakiś… pośredni.
To było dla mnie coś nowego. Wydawało mi się, że mam co prawda ostry, ale jednak tenor. (Posiadałem atut w postaci tych informacji, którymi nakarmił mnie Krega, i zaczynałem coraz lepiej rozumieć Parka Lacocha.)
— Mam dwadzieścia siedem lat — powiedziałem a mój wygląd nie zmienił się od czasu, kiedy skończyłem dwanaście. Dojrzewanie dało mi trochę owłosienia, troszkę niższy głos, i to wszystko. Dopiero kiedy skończyłem szesnaście lat, moim rodzicom udało się zaprowadzić mnie do naprawdę dobrego lekarza. Tam odkryli, że jestem mutantem, prawdziwym wybrykiem natury. Nazwano mnie hermafrodytą.
— To znaczy, że jesteś… obojnakiem?
— Nie, niezupełnie. Jestem mężczyzną, ale prawdopodobnie jedynym, jakiego znasz, który jest mężczyzną całkowicie z wyboru. Wewnątrz posiadałem bowiem organy obydwu płci, ale psychologom i medykom udało się stworzyć stan pewnej równowagi i w tym stanie pozostanę… Bo taki jest mój wybór. Mogli uzyskać rezultat odwrotny i po niewielkich zabiegach chirurgicznych zostałbym kobietą.
Biedny Lacoch, pomyślałem sobie, nie pierwszy raz zresztą. Całkowicie zdezorientowany, jeśli chodzi o własną tożsamość płciową, zawieszony gdzieś pomiędzy, zawsze drobny i dziewczęcy. Nie dziwota, że mu odbiło. Dokumenty podawały, że udawał dziewczynkę, żeby zwieść. swe ofiary. Zastanawiałem się, czy nie byłby szczęśliwszy jako kobieta… Ale nie dokonał takiego wyboru i, chociaż jego siedemnaście ofiar stanowiło straszliwą cenę, to tu i teraz, w jego ciele, byłem cholernie zadowolony, że jednak był mężczyzną.
— W pewnym więc sensie, jesteśmy do — siebie podobni. — powiedziała Zala z pewną fascynacją w głosie. — Oboje jesteśmy genetycznymi wybrykami natury. Jedyna różnica polega na tym, że ty wiesz, co z tobą jest nie tak, a ja — nie.
Skinąłem głową.
— Może teraz się dowiesz. A może ten „organizm Wardena” zlikwiduje cały ten problem. Podobno tak właśnie działa.
Moje słowa otrzeźwiły ją nieco.
— Prawie o tym zapomniałam. Dziwne, nie czuję się zupełnie, że tak powiem… zainfekowana.
— Ja też nie. Ale na pewno jesteśmy. Możesz być tego najzupełniej pewna.
Bez najmniejszego ostrzeżenia wróciła nagle do poprzedniego tematu: — Park?
— Hm?
— Co takiego zrobiłeś, że cię tutaj zesłali?
Westchnąłem.
— To, co zrobiłem nie powtórzy się nigdy więcej powiedziałem. — To była straszna choroba, Zala, choroba psychiczna, wynikająca z wielu spraw, między innymi z moich warunków fizycznych. Psychiatrzy wyleczyli mnie z niej i jestem teraz tak zdrowy na umyśle, jak nigdy przedtem. Już choćby to było warte tej ceny. Tam, w domu, przeżywałem piekło. A przy okazji, byłem administratorem okręgu, więc jednak coś nas ze sobą łączy.
Nie pozwalała się zbyć szczegółami z mojego życiorysu.
— Park, nie powiesz mi, co zrobiłeś?
Znowu westchnąłem.
— Gdybym ci powiedział, nie mogłabyś zasnąć, będąc ze mną w jednym pokoju.
Zastanawiała się przez chwilę.
— Zabiłeś kogoś, prawda?
Skinąłem głową.
— Kobietę?
Ponownie skinąłem głową. Zawahała się:
— Więcej niż jedną?
Mogłem jedynie ponownie skinąć głową, żałując jednocześnie, że doszło do rozmowy na ten temat.
— Wiele?
Westchnąłem i usiadłem prosto na łóżku.
— Posłuchaj. Przestańmy grać w ciuciubabkę. Ja naprawdę nie chcę pamiętać tej części swego życiorysu. To tak, jak gdybym był kimś zupełnie innym: To było szaleństwo, choroba. Kiedy o tym pomyślę, robi mi się niedobrze; czuję się gorzej niż ci, którzy byli tego świadkami. Przysięgam ci jednak, że oni likwidują każdego, kogo nie mogą z tego szaleństwa wyleczyć, a fakt, że tu jestem, dowodzi, iż zostałem wyleczony. Mogli mnie wypuścić z powrotem na ulicę bez najmniejszego ryzyka, tyle że mój przypadek był tak powszechnie znany, a ja mam tak charakterystyczny wygląd, że pewnie by mnie zlinczowano albo jeszcze gorzej. Romb stanowił dla mnie jedyne wyjcie i, możesz w to wierzyć lub nie, jestem im wdzięczny za takie rozwiązanie. Wreszcie czuję się pełnym człowiekiem… a to znaczy dla mnie bardzo wiele, nawet w tej zakazanej dziurze.
Uśmiechnęła się.
— Wobec tego, ja jestem twoim papierkiem lakmusowym, bo ja nie chcę tu żyć. Jeśli kłamiesz i mnie zabijesz, cóż, przynajmniej to wszystko się skończy. A jeśli mówisz prawdę, oboje będziemy o tym wiedzieli i być może wspólnie uda nam się przeżyć w tym okropnym miejscu.
— Brzmi to bardzo rozsądnie — powiedziałem zupełnie szczerze. Zawarłem taki tymczasowy sojusz. Miałem tu co prawda zabić pewną kobietę, ale nie była nią przecież Zala Embuay.
Wkrótce potem zapukano do naszych drzwi i zaprowadzono ponownie na dół, jak członków jakiegoś Kongresu miłośników łaźni. Na schodach miałem pewne kłopoty ze szlafrokiem, ale szczęśliwie udało mi się nie potknąć i nie spaść na głowę.
Nasi gospodarze, w świeżutkich czarnych strojach, takich samych, jakie i nam wydano, wyglądali rześko. Pośrodku pomieszczenia ustawiono stół, na którym, oprócz wielu parujących dań, znajdowały się nakrycia dla jedenastu osób.
Żywność była całkowicie naturalna, co było zaskakujące, ale jej smak i wygląd były jeszcze bardziej dziwne. Nie mam zamiaru przedstawiać całego menu, ale odniosłem wrażenie — przynajmniej w przypadku gulaszu — że byłoby dla nas lepiej, gdybyśmy nie poznali jego składu. Dla szóstki więźniów, wywodzącej się ze światów cywilizowanych, z Zalą włącznie, był to prawdopodobnie pierwszy niesyntetyczny, nieprzygotowany i nie zrównoważony dietetycznie przez komputer posiłek w ich życiu. Dawali temu wyraz. Reszta towarzystwa, złożona z prostaków z pogranicza, zajadała z wielkim apetytem. Nie zależało mi na tym, żeby wiedzieć, z czego składały się te dania; wystarczyło, że były smaczne i dobrze przyprawione. Przynajmniej jedzenie zapowiadało się tutaj przyzwoicie.
Nasi przewodnicy albo już zjedli, albo zamierzali jeść później. Przez cały nasz posiłek byli zajęci przygotowaniem jakichś wykresów i ustawianiem światła.
Jedliśmy w milczeniu, a skończywszy niecierpliwie czekaliśmy na to, co mają do powiedzenia nasi gospodarze.
Rozpoczął mężczyzna.
— Jestem Garal — przedstawił się — a to jest Tiliar. Zostaliśmy wyznaczeni do tej pracy przez Nadzorcę Okręgowego Hanutha, działającego w imieniu rządu planetarnego. Oboje jesteśmy byłymi więźniami i dobrze rozumiemy wszystko, przez co musicie przejść. Zacznijmy od stwierdzenia, że na pewno macie mnóstwo lęków i przesądów związanych z Rombem Wardena. Chcemy was zapewnić, że obawy wasze nie mają żadnych podstaw. Nie zachorujecie… Nie zauważycie żadnej różnicy w samopoczuciu przedtem i teraz. To prawda, że wasze ciała ulegają teraz drobnym i niezauważalnym zmianom. W ciągu kilku dni wy i „organizm Wardena” osiągniecie stan, który lubimy tutaj nazywać „sojuszem”. Podkreślam stanowczo, że nie jesteście chorzy. Ja na przykład podczas mojego pięcioletniego już tutaj pobytu, nigdy nie byłem chory, ani razu. „Organizmy Wardena” są o wiele bardziej skuteczne niż jakakolwiek inna obrona naszego organizmu, zabiją wirusy i inne drobnoustroje chorobotwórcze. Wszystkie, które ewentualnie przywieźliście ze sobą. Miejscowe są zbyt obce, by mogły stanowić dla was zagrożenie. Te „organizmy” zlikwidują wszelkie inne infekcje i choroby. Na pewno przemówi wam do wyobraźni fakt, iż mimo panującego klimatu, nikt nigdy się nie przeziębia.