Выбрать главу

Głaskałem Zalę po ramieniu i przekonywałem, że jesteśmy już na ziemi i że lot naprawdę dobiegł końca. Nie chciała mi uwierzyć, w końcu jednak otworzyła oczy i rozejrzała się dokoła. Po raz pierwszy od początku podróży wyjrzała przez okno i odprężyła się.

— Było znacznie lepiej niż podczas startu, prawda? — powiedziałem radośnie.

— Prędzej się zabiję, niż jeszcze raz wsiądę do czegoś takiego potrząsnęła głową. — Przysięgam, Park.

Przekręcono pierścień i otwarto przypominające właz drzwi. Uderzyło nas upalne, lepkie powietrze. Po pięciu godzinach w dusznej kabinie witałem je z zadowoleniem, tym bardziej iż wyglądało na to, że deszcz w ogóle nie pada.

Dwójka naszych współtowarzyszy podróży zebrała swoje rzeczy i szybko zniknęła. My zeszliśmy na dół w chwilę potem.

Rozejrzałem się po otwartym polu. Do szybownika zbliżał się jakiś pojazd, którego platforma wyglądała jak zakład rzeźniczy… cysterna z paliwem, pomyślałem rozbawiony. Z boku stała grupka ludzi i dwa powozy. Nasi współtowarzysze już dotarli do jednego z nich, gdzie witały ich jakieś urzędowe osobistości; niektórzy kłaniali się kobiecie, inni otwierali drzwi pojazdu, podczas gdy kilkoro podbiegło do szybownika, by zabrać bagaż, znajdujący się w osobnym przedziale pod kabiną pasażerską. Wyciągano stamtąd zresztą i inne bagaże, po które podjechało kilka dwukółek.

Staliśmy wśród tego ruchu, nie wiedząc co robić. W końcu podszedłem do tego członka załogi, który na pokładzie pełnił w pewnym sensie rolę gospodarza.

— Przepraszam bardzo… czy to jest Bourget? spytałem, modląc się w duchu, by odpowiedź okazała się pozytywna.

— O tak — odparł. — Chyba tu chcieliście wylądować, prawda? Bo następne lądowanie jest dopiero w Lamasie.

— Tak, tutaj — zapewniłem go, podziękowałem za informację i zwróciłem się do Zali: — Przejdźmy do tamtej grupy i sprawdźmy, czy nikt na nas nie czeka.

Podchodziliśmy ostrożnie do drugiego z powozów, zerkając oczekująco na osoby stojące abak niego. Jedna z nich, młody człowiek, niemal chłopiec zorientował się w sytuacji i podszedł do nas.

— Jesteś nowym Księgowym? — zapytał.

Poczułem ulgę.

— Tak, to ja. Park Laroch.

— A ty? — spojrzał pytająco na Zalę.

— Zala Embuay. Jestem jego… asystentką.

— No jasne — powiedział chłopak znaczącym tonem. — Jeśli zechcecie wsiąść do tego pojazdu, to pojedziemy do miasta i załatwimy wszystko, co trzeba. — Macie jakieś bagaże? — rozejrzał się.

— Nie — odparłem. — Jesteśmy na Charonie od niedawna. Musimy dopiero zaopatrzyć się w potrzebne rzeczy tutaj na miejscu.

Wykazał umiarkowane zainteresowanie.

— Z Zewnątrz, hm? Dziwne, że upchnęli was akurat tutaj.

— Dali mi pracę, a ja ją przyjąłem. Nie mogłem sobie pozwolić na odmowę — wzruszyłem ramionami i wsiadłem do powozu.

Do miasta jechaliśmy w milczeniu; nie było po prostu o czym rozmawiać. Chłopiec co prawda nie był stangretem, ale siedział wraz z tamtym na koźle na zewnątrz kabiny pojazdu.

Bourget wyglądało inaczej, niż je sobie wyobrażałem. Mała wioska, położona na niewysokich, porośniętych drzewami wzgórzach, schodzących ku uroczej zatoczce. Zabudowania były niskie, w większości pokryte czerwonawobrązowymi dachami i pomalowane na biało. Naturalnie nie istniało tu nic takiego jak osłonięte chodniki Montlay czy jej bardzo nowoczesna architektura. Bourget przypominało raczej niewielką wioskę rolników na jednym z lepszych światów pogranicza, ze swoimi budynkami z suszonej w słońcu cegły, jasnymi tynkami i dachami krytymi strzechą z jakiejś czerwonawobrązowej rośliny. Pomimo wszechobecnych chmur, najwyraźniej nie padało tutaj tak często jak na północy. Odpowiadało mi to. W porcie stało wiele łodzi, prawie wszystkie żaglowe.

Było tu jednak autentycznie upalnie, temperatura na pewno przekraczała 40°C. Oboje z Zalą zalewaliśmy się potem. Nie wiem jak ona, ale ja odczuwałem wielką potrzebę sączenia długiego, lodowatego drinka z czegoś… z czegokolwiek.

Zala była zachwycona widokiem, który oglądała przez okno pojazdu.

— Ależ tu pięknie — skomentowała krajobraz. Miasteczko wybudowano wokół centralnego placu, pośrodku którego znajdował się niewielki park i cztery wielofunkcyjne dwupiętrowe budynki, mieszczące między innymi sklepy i punkty usługowe. Pojazd zatrzymał się przed jednym z tych budynków. Chłopiec zeskoczył z kozła, otworzył drzwi i pomógł nam wysiąść.

Panował tu spory ruch. Ludzie śpieszyli we wszystkie strony; sklepiki otwarte na zewnątrz oferowały owoce, jarzyny, ubrania i inne miejscowe produkty. Wyglądało na to, że ich właściciele robią dobre interesy.

— Chodźcie teraz ze mną — powiedział chłopiec. Poszliśmy za nim. Zauważyłem, że Zala już doszła do siebie i zapewne z niecierpliwością czekała na okazję dokonania tu jakichś zakupów.

Weszliśmy do budynku i znaleźliśmy się w obszernym holu, z którego środka prowadziły na górę szerokie, drewniane schody. We wszystkich kierunkach biegły też od niego korytarze, przy których najprawdopodobniej usytuowane były różne biura. Chłopiec zatrzymał się i odwróciwszy się do nas, powiedział:

— Zaczekajcie tutaj. Sprawdzę, czy Mistrz jest u siebie — powiedziawszy te słowa, pobiegł schodami na górę.

— Jak sądzisz, kogo on mógł mieć na myśli? Zala spojrzała na mnie.

— Pewnie miejscowego czarownika — odparłem. Pamiętaj, żeby okazywać mu szacunek. Chciałbym, byśmy rozpoczęli nasz pobyt tutaj we właściwej atmosferze.

— Nie martw się o mnie.

Czekaliśmy na powrót chłopca. Jacyś ludzie przechodzili obok nas, ale nikt nie zwracał na nas szczególnej uwagi. Urzędnicy są wszędzie do siebie podobni. Jedyną zaskakującą rzeczą był panujący w tym wnętrzu chłód, było tu znacznie chłodniej niż na dworze. Bez wątpienia działał tutaj jakiś system wentylacyjny, choć nie byłem w stanie odgadnąć, jaki. Na pewno nie była to klimatyzacja — temperatura wprawdzie była niższa, jednak wilgotność pozostawała na tym samym poziomie, co na zewnątrz.

Wkrótce chłopiec powrócił.

— Mistrz was teraz przyjmie — powiedział i poprowadził nas schodami w górę. Było tam nieco cieplej, czego należało się spodziewać. Czułem jak temperatura wzrasta, w miarę gdy przechodziliśmy do tylnej części obszernego budynku.

Wprowadzono nas do biura. Na drzwiach nie dostrzegłem żadnej tabliczki. Przeszliśmy przez niewielką poczekalnię, rodzaj sekretariatu, tyle że miejsce za stojącym tam biurkiem było puste, i stanęliśmy przed następnymi drzwiami.

Nasz przewodnik otworzył drzwi i kiedy znaleźliśmy się po ich drugiej stronie, uderzył w nas strumień zaskakująco chłodnego i suchego powietrza. Gabinet był obszerny i wygodnie urządzony, z wielkim, rzeźbionym, drewnianym biurkiem pośrodku. Za biurkiem siedział postawny mężczyzna z ogromną, siwą brodą, rekompensującą zapewne prawie całkowity brak owłosienia na głowie. Palił fajkę.

Uśmiechnął się na nasz widok i skinął głową.

— Usiądźcie proszę, tutaj, naprzeciw mnie — powiedział uprzejmie, wykonując przy tym zapraszający gest dłonią.

Fotele, duże i z wysokimi oparciami, były nowoczesne i całkiem wygodne, chociaż — z czego ten człowiek doskonale zdawał sobie sprawę — trudno jest czuć się pełnoprawnym partnerem kogoś, kto siedzi po drugiej stronie biurka.

Brodacz spojrzał na chłopca.

— To wszystko, Gori. Zamknij drzwi, kiedy będziesz wychodził.

Młodzieniec skinął głową i wyszedł.