Выбрать главу

Połączone w ten sposób środki i rozwijająca Się nieustannie technologia przekształcały światy jeden za drugim, czyniąc wiele z nich rajem; o jakim ludziom na Ziemi nawet się przedtem nie śniło. Zlikwidowano wiele chorób, mężczyzn i kobiety uczyniono pięknymi i niemal doskonałymi. Ostrożnie wprowadzane zmiany genetyczne i kulturowe stworzyły populację, mającą co prawda równy, ale jednocześnie szeroki dostęp do wszelkich dóbr. Ludzi wychowywano i przysposabiano do wykonywania konkretnych prac i prace te wykonywali jedynie najlepsi. Była to więc cywilizacja bez napięć i lęków — rajska nieomal. Światy, które uzyskały taką doskonałość nazywano światami cywilizowanymi. Choć wspaniale się na nich żyło i pracowało, duchowo i kulturowo były one martwe — w stanie totalnej stagnacji.

Konfederacja naturalnie mogła kontrolować i utrzymywać ten stan praktycznie w nieskończoność, ale była przecież dziedzicem całej ludzkiej historii. Ludzkość mogła w tym rajskim błogostanie trwać i milion lat, ale kiedy gasła ostatnia iskierka ekscytacji i chęci tworzenia, zamierała. W takiej sytuacji ratunek był tylko jeden: nie zatrzymywać się. Wysyłano więc zwiadowców, których zadaniem było odkrywanie nowych światów. Zasiedlali je potem i urządzali różni dziwacy i nieudacznicy. Pogranicze stało się więc nie tylko kresem ekspansji Konfederacji, ale także pewnym rodzajem religii, czymś, czego powstrzymać nie wolno, ponieważ jedynie ono stanowiło wentyl bezpieczeństwa, źródło twórczej wyobraźni, tę iskrę nadającą sens ludzkiej egzystencji.

Człowiek zasiedlił już prawie czwartą część swej galaktyki i w trakcie wędrówek natknął się na obce rasy. Nie było ich wiele — o wiele mniej, niż się spodziewał — ale jednak tam były. Niektóre z nich zamieszkiwały światy, które nie nadawały się do życia dla rodzaju ludzkiego i te pozostawiono w spokoju, poddając jedynie stałej obserwacji, aby wykluczyć ewentualne zagrożenie z ich strony. Inne światy, które dysponowały surowcami potrzebnymi człowiekowi, traktowano podobnie jak w przeszłości. Te obce cywilizacje, które mogły być zmodyfikowane i potrafiły dostosować się do systemu obowiązującego w Konfederacji, przyłączano do wielkiej rodziny bez pytania o zgodę. Te, które z jakichś powodów nie mogły ulec kulturowej asymilacji, bezwzględnie likwidowano, dokładnie tak, jak niegdyś rozprawiano się z indiańskimi plemionami Ameryki i Aborygenami z Tasmanii. Większość obcych światów była całkiem prymitywna, tylko niektóre bardziej rozwinięte cywilizacyjnie; wszystkie jednak posiadały jedną wspólną cechę: były mniejsze, słabsze i mniej bezwzględne od Konfederacji.

Pewnego dnia władze Konfederacji uzmysłowiły sobie, iż nadszedł wreszcie ten moment, którego od dawna się lękały — pojawił się ktoś mądrzejszy od nich. I pierwszy dał o sobie znać.

Robot — produkt tak wyrafinowanej technologii, że znajdowała się ona poza możliwościami Konfederacji — choć o włos zaledwie — w tak doskonały sposób udawał urzędnika Dowództwa Systemów Militarnych, iż udało mu się zmylić wieloletnich przyjaciół tego człowieka, jego) współpracowników, a nawet skomplikowane systemy bezpieczeństwa Dowództwa. Przedostał się do wnętrza pilnie strzeżonego budynku, wykradł tajne informacje i niewiele brakowało, by dokonawszy tego wszystkiego, uciekł. Udało mu się dwukrotnie przetrwać w próżni, przebić przez trzydziestocentymetrowe, stalowe ściany, wzbić się na orbitę okołoziemską, ukraść statek kosmiczny i wystartować w przestrzeń. Dowództwu Systemów Militarnych udało się w końcu namierzyć robota i zniszczyć go. Tylko dzięki temu odkryto dokąd zmierzał.

Robot kierował się wprost do Rombu Wardena. Nawet w takim idealnym społeczeństwie jak Konfederacja, zdarzali się ludzie nieprzystosowani, wyrastający znacznie ponad przeciętność. Udoskonalenia środowiska naturalnego, postęp genetyki, a nawet idealne rozwiązania społeczne miały także skutek uboczny — powstała klasa przestępców doskonałych. Było ich niewielu, ale istnieli, a ponieważ potrafili współpracować nawet w społeczeństwie światów cywilizowanych i całymi latami nie udawało się ich zdekonspirować, stawali się przez to najlepszymi z najlepszych. Mieli w sobie tę iskierkę, na której tak zależało Konfederacji. Drobniejsi spośród nich magli być „reedukowani” albo poddani praniu mózgu i wyposażeni w mową osobowość. Jednak mistrzowie, owi geniusze zbrodni i przestępstwa byli zbyt cenni, by zmarnować w ten sposób ich intelekt. Żadne cywilizowane więzienie nie było dla nich wystarczająco doskonałe, więc przestrzenie pogranicza stały się nieograniczonym terenem ich działania.

Schwytanie ich nie stanowiło wielkiego problemu, choć wielu z nich poczyniło olbrzymie szkody, nim ich ujęto. Konfederacja także nie pozostawała w tyle wyhodowała superglinę, detektywa — mistrza, który co najmniej dorównywał umiejętnościami swoim przeciwnikom. Takich idealnych gliniarzy również było niewielu. Lękano się ich tak samo jak przestępców, których chwytali. Oni i zaprogramowane przez nich, posiadające pewien stopień samoświadomości komputery analityczne pracowali bez zarzutu: wyłapywali skorumpowanych polityków, superprzestępców, psychopatów, najbardziej niebezpiecznych mężczyzn i kobiety, jakich ludzkość wydała. Gdzie jednak mocna ich było umieścić? W jakim więzieniu?

Romb Wardena stanowił ostateczną odpowiedź na te pytania.

Haldem Warden — już za życia legenda dalekiego zwiadu — odkrył ten układ planetarny jakieś dwieście lat przedtem, jak w Dowództwie Systemów Militarnych stwierdzono obecność wrogiego robota. Warden nie cierpiał Konfederacji, a w szczególności jej obywateli, ale tylko taki aspołeczny typ był w stanie wytrzymać samotność oraz fizyczne i psychiczne trudy związane z kosmicznym zwiadem.

Warden był jednak jeszcze gorszy niż większość zwiadowców. Spędził tak mało czasu, jak to tylko było możliwe, „na łonie cywilizacji”, często tylko tyle, ile zajmowało — tankowanie paliwa i ładowanie świeżej żywności. Latał dalej, dłużej i częściej od jakiegokolwiek innego zwiadowcy, a jego odkrycia zdumiewały samą ich liczbą. Na nieszczęście dla jego szefów Warden uważał, iż jego jedynym zadaniem jest odkrywanie nowych światów, i nic poza tym. Resztę, włącznie z badaniami wstępnymi i sprawozdaniami, pozostawiał tym, którzy lecieli za nim. Nie chodziło o to, że nie wykonywał swoich obowiązków, ale o to, że przesyłał informacje tylko wówczas, kiedy miał na to ochotę, a czasami czynił to dopiero po kilku latach od dokonania odkrycia.

Dlatego też, kiedy nadszedł sygnał „4AP” nastąpiło wielkie poruszenie i wszystkich ogarnęło podniecenie — cztery planety klasy A, nadające się do natychmiastowej kolonizacji, w jednym systemie! Było to wręcz niesłychane i nie mieściło się w żadnej skali prawdopodobieństwa statystycznego, szczególnie jeśli się weźmie pod uwagę fakt, iż znalezienie pojedynczej planety tego typu stanowiło już nie lada wyczyn. Czekano więc z niecierpliwością na imiona nadane nowo odkrytym planetom przez znanego z lakoniczności zwiadowcę i na ich wstępny opis.

Potem nadeszły szczegóły, potwierdzające ich najgorsze obawy. Przyznać jednak trzeba, że podawał kolejność planet zgodnie z obowiązującą formułą, od najbliższej słońcu do tej najbardziej odległej.

— Charon — przekazywał w swoim pierwszym raporcie. — Ma wygląd piekła.

— Lilith — kontynuował. — Wszystko co piękne musi mieć gdzieś ukrytego węża.

— Cerber — tak nazwał trzecią planetę. — Wygląda jak prawdziwy pies.

I na koniec:

— Meduza. Ten, kto tu mieszka, musi mieć chyba kiełbie we łbie.

Po czym podał współrzędne i kod świadczący o tym, iż dokonał pewnych badań, tyle że pośrednio — to znaczy, nie wylądował na powierzchni, do czego nie był zresztą zobowiązany — i wreszcie kod „ZZ”, który poważnie zaniepokoił władze Konfederacji. Oznaczał on bowiem, iż jest coś wielce dziwnego w tym miejscu i należy je traktować z maksymalną ostrożnością.