Stała bez ruchu. W końcu doszedłem do wniosku, że powinienem wykazać się odwagą i podążać dalej. Poza tym, odczuwałem raczej ciekawość niż lęk czy odrazę.
— Dzień dobry! — powiedziałem radośnie, podchodząc bliżej. Cóż wreszcie innego można powiedzieć do półkobiety i półjaszczura stojącego na twojej drodze? — Mamy dziś piękny dzień, prawda?
Patrzyła na mnie przez chwilę tak dziwnym wzrokiem, że zacząłem się zastanawiać, czy w ogóle potrafi mówić i czy jej ludzka czy też zwierzęca połowa kontroluje całość. Nie pomyślałem o tym wcześniej, a teraz znajdowałem się już zbyt blisko, by uciekać.
Była wysoka, w odpowiedniej proporcji do swej jaszczurzej połowy, i zdecydowanie górowała nade mną wzrostem. Naturalnie, każdy był wyższy ode mnie, włącznie z Zalą, jednak do tamtych dysproporcji byłem już przyzwyczajony. Tutaj mieliśmy coś zupełnie innego: miała ponad dwa metry i to przy zgiętej postawie.
— Jesteś nowym Księgowym Miejskim z Zewnątrz — odezwała się wreszcie, głosem głębokim, ale poza tym zupełnie zwyczajnym. Odczułem ulgę.
Stanąłem niedaleko niej, jednak poza zasięgiem tego rogu.
— Park Lacoch — skinąłem głową.
— No, słucham? Czemu, do diabła, się tak gapisz?
Wzruszyłem słabo ramionami.
— Zapominasz, że jestem tu nowy… nie tylko tutaj, ale na Charonie — zauważyłem. — Powiedzmy, że jesteś nieco, hm; inna niż większość ludzi, których spotykam.
— To prawda — roześmiała się. — Czy jestem pierwszym odmieńcem, jakiego zobaczyłeś?
— Nie, — ale jesteś pierwszym, którego spotykam twarzą w twarz — odpowiedziałem.
— I?
Nie wiedziałem, czy oczekuje komplementu, czy chce sprowokować jakąś konfrontację.
— I co? Uważam, że ty, i to wszystko razem, jest fascynujące — odparłem.
— Fascynujące! — Wydała coś w rodzaju parsknięcia. — Chyba tak też można to nazwać.
— Pracujesz dla Thunderkoru?
— A dla kogóż by innego? Zaprzęgają mnie do różnych ciężarów i przesuwam je tam, gdzie mi każą. Ręce mam słabe, ale nogi mam bardzo silne.
Popatrzyłem na jej kończyny i nie miałem najmniejszej ochoty komentować tej opinii.
— A co robiłaś… przedtem? — spytałem tak delikatnie, jak tylko umiałem.
— Przedtem? Aha! Byłam flisakiem na rzece. Spławiałam pnie i tym podobne rzeczy. Wymagało to raczej zręczności niż siły.
Zaimponowała mi.
— A ja bym przypuszczał, że urzędowałaś w Sanroth. Z twoją urodą…
— Tak — uśmiechnęła się gorzko. — Z moją urodą. To przez nią wpadłam w kłopoty. Urodziłam się i wychowałam na rzece, w rodzinie ludzi rzeki. Byłam utalentowana i od dzieciństwa kochałam swoją pracę, ale wszyscy twierdzili, że jestem zbyt ładna, by ją wykonywać, że powinnam wyjść za mąż i rodzić dzieci. Do diabła, ja naprawdę kochałam tamtą pracę. Nawet mężczyźni przyznawali, że jestem najlepsza; dlatego zresztą chcieli się mnie pozbyć. Wprawiałam ich w zakłopotanie.
Mogłem to sobie wyobrazić; musiało to być szczególnie trudne w tej kulturze.
— No cóż — wyjaśniała dalej — pewnego dnia przyjeżdża z Sanrath ten starszy gość, Jimrod Gneezer, i jego oko pada na mnie. Zanim się zorientowałam w czym rzecz, przyszło wezwanie, że gnam się stawić w kwaterze głównej. I to na dodatek u tego zarozumialca.
— Zdaje się, że go poznałem — powiedziałem, przypominając sobie dystyngowanego mężczyznę w średnim wieku.
— No tak. A ten wyobraża sobie, że ja natychmiast omdleję na jego widok. Każę mu więc iść do wszystkich diabłów. Wścieka się, narzuca mi się siłą, wobec czego mu przyłożyłam; stracił przytomność, a ja po prostu wyszłam i udałam się do domu. A tam pojawia się zaraz Simber, obrzydliwy czarc, i rozkazuje mi wracać. Przypomina mi; że może rzucić czar, po którym zostanę posłuszną niewolnicą Gneezera. Mówię mu, żeby się nie powstrzymywał, bo tylko w ten sposób zmusi mnie do powrotu do tego drania, ale okazuje się, że facet nie może sobie z tym poradzić. Jego duma jest urażona. Bierze więc trochę włosów i paznokci, a ja nie byłam wstanie go powstrzymać, jakby nie było, był czarcem. I nie minęło wiele czasu, a pojawia się ten łobuz, czelc Izil, i twierdzi, że teraz należę do niego i wykazuje przy tym wielką wyobraźnię. Tak wielką:
— To bardzo przykre — powiedziałem jedynie, nie mogąc wymyśleć nic lepszego.
— Mogłam prawdopodobnie zdjąć z siebie ten czar czołgając się na brzuchu do Gneezera, ale wolę już wyglądać w ten sposób, niż tak się upokarzać. Mażesz być pewien, że kiedyś wyrównam z nimi rachunki. A teraz nie jest tak źle. Nie majstrowali przynajmniej przy mojej głowie. Ale się na mnie zemścili. Chodzi a to, że mogłabym jedynie poślubić bunhara, ale kto chciałby uprawiać seks z jaszczurem.
Doskonale ją rozumiałem; domyślałem się też, że bunhar to takie stworzenie, którym ona była tylko w połowie:
— A nie ma możliwości, żeby jakiś inny, potężniejszy czart naprawił to wszystko i zdjął ten czar? — Nie — pokręciła przecząco głową. — Po pierwsze oni wszyscy należą do bractwa i mają swój kodeks postępowania: Nawet kobiety. Żaden z nich, żeby nie wiem, jak chciał, nie unieważni tego, co zrobił inny, bo jeśliby jeden to uczynił, wszyscy inni mogliby postąpić tak samo. I do czego by ich to doprowadziło? Rzeczywiście.
— A żaden z nieoficjalnych nie może ci pomóc?
— To mocny czar — ponownie pokręciła głową. Ci amatorzy mogą jedynie pogorszyć sytuację. Poza tym, jest coś takiego w tym czarze, co czyni go szczególnie trudnym do usunięcia. Kiedyś już tego próbowałam i właśnie wtedy wyrósł mi ten róg. To mi wystarczyło.
— Czy jest więcej podobnych do ciebie? — byłem autentycznie zainteresowany.
Podobnych do mnie? Raczej nie. Przypuszczam, że są tacy, którzy posiadają jakieś części ciała bunhara i innych stworzeń. Może ich być kilka tuzinów w okolicy. Tu teren jest rozległy i niezbyt często się widujemy, a poza tym niektórzy z nich mają nieźle pomieszane w głowie. A w ogóle to tworzenie odmieńców nie jest czymś powszechnym; my mamy jedynie służyć za przykład, rozumiesz?
Rozumiałem doskonale i cieszyłem się, że jestem obywatelem tego miasta, że mam dość dużo wolności osobistej i że pozostaję w dobrych stosunkach z Tally Kokulem i rządem Charona.
Czy myślałaś kiedyś o wyjeździe stąd? — spytałem. — Podobno są takie miejsca, gdzie odmieńcy żyją razem. Pewnie byłoby ci tam znacznie… łatwiej.
— O tak, jest takich miejsc sporo — przyznała. Ale to przecież tutaj są te gnoje, które tak mnie urządziły i tylko tutaj mogę to usunąć… albo zyskać szansę, żeby ich usunąć.
Poruszała przy tych słowach swymi ludzkimi ramionami i dłońmi, pozwalając mi zauważyć, że każdy z jej palców zakończony był nie tyle paznokciem, co prawdziwym, zakrzywionym szponem.
— No cóż, czas na mnie — powiedziałem, nie usprawiedliwiając się, a jedynie stwierdzając fakt. Czekał na mnie bowiem już wózek mający odwieść mnie do miasta. — Miło się z tobą rozmawiało. A jak mi się uda nakryć tego twojego pana Gneezera z łapą w kasie, gwarantuję ci, że nie zapomnę przekazać go w ręce Mistrza Kokula.