— A cóż ja mogę zrobić? — Kokul wzruszył ramionami. — To przecież zawór bezpieczeństwa w przypadku takiej właśnie kultury, a ci, których schwytałem, byli autentycznymi fanatykami. Poza tym mają oni wśród siebie kogoś o wielkiej mocy; wiedzą dostatecznie wcześnie o moich zamiarach, bo potrafią się zmienić i przenieść gdzie indziej, kiedy tylko uzyskam informacje o miejscu ich pobytu. Zupełnie jak gdyby mieli kogoś w moim własnym laboratorium.
— Może i mają — odparł Morah. — Może już zbyt długo tu jesteś, Kakulu.
Twarz czarownika poczerwieniała. Wstał z fotela. Nigdy przedtem nie widziałem jego gniewu i muszę przyznać, że wyglądał bardzo groźnie.
— Czy podajesz w wątpliwość moją lojalność? Nawet ty nie masz prawa tego czynić, Morahu!
Ten wysoki, niesamowity mężczyzna pozostał jednak nieporuszony.
— Mam wszelkie prawo robić to, co uważam za konieczne — odparł.
Wyglądało jednak na to, iż uświadomił sobie nagle, że przekroczył granice dyplomacji, pozwalającej uzyskać współpracę bez konfliktów, bowiem zaraz dodał:
— Nie podaję w wątpliwość twej lojalności. Gdyby tak było, postawiono by cię przed Synodem, jak dobrze wiesz. Nie, ja jedynie zauważyłem, że jesteś tutaj już bardzo długo. Tobie odpowiada to miasteczko i jego odosobnienie, a ponieważ utrzymujesz bliskie stosunki z ludźmi, ich stosunek do ciebie jest równie bliski. Być może posiadasz moc niezbędną, — by wykonać to, co należy wykonać, jednak brak ci do tego woli. Ja takich problemów nie mam.
Słowa te tylko częściowo uspokoiły Kokula, który ponownie usiadł w fotelu.
— Zwołasz całą serię zgromadzeń wszystkich mieszkańców miasteczka — powiedział Morah. — Mają się stawiać w pięćsetosobowych grupach co godzinę… i nie obchodzi mnie, czy to zdezorganizuje normalne życie na dzień czy dwa. Podobnie postąpię z Firmami. O ile właściwie rozumiem Unitytów, byliby oni jeszcze mniej tolerancyjni od nas samych, gdyby odkryli w swych szeregach czcicieli Niszczyciela. My ich zdemaskujemy. Pozwolimy, by twoi wspaniali wieśniacy zobaczyli wreszcie, kto jest kim. A następnie zlikwidujemy ten kult w Bourget.
— Co konkretnie zamierzasz uczynić? — spytałem, usiłując patrzeć wprost w te niesamowite oczy.
— Moje najlepsze oddziały w tej chwili zamykają miasteczko szczelnie zarówno od lądu, jak i od morza — odpowiedział. — Dla tej bandy zdrajców nie będzie drogi ucieczki. Bądźcie obecni jutro na pierwszym, porannym zgromadzeniu. Prawdopodobnie następne okażą się zbędne. Sądzę, że dla was obydwu to ćwiczenie okaże się pouczającym doświadczeniem.
Rozdział ósmy
I powstał piekielny tumult
— A kimże jest ten Yatek Morah, że może się tak pojawić ni stąd ni zowąd i wydawać wszystkim rozkazy? — pytała Zala.
— Twierdzi, że jest Szefem Ochrony, a ja wiem niewiele więcej ponad to, że Tully boi się go i że Yatek przybywa wprost od Aeolii Matuze.
— Nie uważam, żeby miał prawo robić to, co chce. Mam ochotę wcale się tam nie pojawić. Przyglądałem się jej, zastanawiając się nad tym nagłym pokazem odwagi… czy rzeczywiście odwagi? Nie potrafiła zbyt dobrze ukrywać swych uczuć i teraz również w jej oczach dojrzałem cień lęku i niepewności. Przez chwilę zastanawiałem się również nad możliwością istnienia czegoś; jakiejś tajemnicy, której byłem zupełnie nieświadomy.
— Musisz iść — powiedziałem. — Wszyscy musimy. Jeśli ktokolwiek z tej listy pomimo rozkazu nie pojawi się, zostanie automatycznie napiętnowany jako wróg ludu z wszelkimi tego następstwami. A poza tym widziałaś te statki?
Skinęła nerwowo głową.
— Nie wiem, jak liczne oddziały ma on ze sobą, ale są to świetnie przeszkoleni i groźni wojownicy i według Tullyego wszyscy są co najmniej czelami.
Zamilkłem na chwilę, dając jej trochę czasu na przetrawienie tej informacji.
— Poza tym… nie jesteś zainteresowana tym, co zamierzają uczynić?
— Chyba… chyba tak. W porządku, idziemy.
Poszliśmy razem drogą na rynek. Wszystko było pozamykane, nawet bank, i panował ogólny nastrój oblężenia. Nie podobał mi się ten nastrój: ten niesamowity spokój, napięcie tak zgęstniałe, że czuło się niemal jego dotyk, jak dotyk pajęczyny czy gęstej mgły, i to pomimo jasnego, bezdeszczowego poranka.
Większość z tej pierwszej grupy zebrała się już na rynku i wokół niego. Rynek bez ulicznych sprzedawców i kawiarnianych stolików wyglądał dziwnie pusto. W samym jego środku, na kawałku trawnika, gdzie kilka miesięcy wcześniej odbył się nasz uroczysty ślub, wzniesiono niewielkie podwyższenie. Cztery ulice prowadzące na rynek wypełnione były oddziałami żołnierzy w czarno — złocistych, cesarskich mundurach Charona. Uderzył mnie ich złowrogi wygląd, a także fakt, że uzbrojeni byli w równie groźnie wyglądającą broń nieznanej mi konstrukcji. Rozejrzałem się po dachach budynków handlowych i popatrzyłem na dach ratusza, wszędzie tam zauważyłem oznaki jakiegoś ruchu, o którym świadczyły niespodziewane refleksy świetlne. Morah nie ryzykował. Nie miałem pojęcia, czym strzelano z tej broni, ani jaki był jej zasięg, ale byłem pewien, że siły te są w stanie zmieść wszystkich obecnych na placu. Nie była to zbyt pocieszająca refleksja.
Zala zerkała na żołnierzy i przełykała nerwowo ślinę, ściskając przy tym moją dłoń.
— Park?
— Tak?
— Trzymajmy się blisko Tullyego. Przynajmniej będziemy mieć jakąś ochronę.
— Niezły pomysł, o ile oczywiście uda nam się odnaleźć go w tym tłumie. — Rozejrzałem się, ale nie dostrzegłem czarownika. — Spróbujmy poszukać go w ratuszu. Stamtąd zresztą miał wyjść sam Morah.
Skinęła głową i zaczęliśmy przedzierać się przez tłum zaniepokojonych ludzi; kręcili się tam i z powrotem, zerkając na żołnierzy i z rzadka się tylko odzywając. Byliśmy już przy drzwiach wejściowych; kiedy te otworzyły się nagle i pojawili się w nich Morah i Kokul w otoczeniu czterech żołnierzy. Zala zatrzymała się na widok szefa ochrony; wydając cichutki okrzyk w momencie, kiedy ujrzała jego dziwne i straszne oczy. Morah nie zwrócił na nas jednak najmniejszej uwagi i wykorzystując do utorowania mu drogi swą straż przyboczną, jak zauważyłem: cztery kobiety, celowo wybrane, by przytrzeć Unitytom nosa, skierował się ku podwyższeniu. Tak naprawdę ta straż przyboczna nie była mu zupełnie do niczego potrzebna; nikt nie ośmieliłby się stanąć mu na drodze.
Tully poszedł za nim, ale na podwyższenie nie wszedł. Chciałem do niego podejść, ale Zala powstrzymała mnie.
— Nie. Zostańmy lepiej tu, przy budynku, obok wejścia — zaproponowała z jakąś nadzieją w głosie. Rozejrzałem się i zrozumiałem, co ona na myśli.
W wypadku jakiejś strzelaniny był to doskonały punkt odwrotu, a na dodatek, na dobrze mi znanym terenie.
Morah, stojący samotnie tam na podwyższeniu, był bez wątpienia postacią imponującą. Widziałem te jego niesamowite oczy badające zarówno tłum, jak i roz mieszczenie własnych oddziałów. W powietrzu wyczuwało się pełne napięcia wyczekiwanie, jak gdyby każdy z obecnych wiedział, że za chwilę rozpocznie się coś wyjątkowego; że nastąpi coś złego. Nawet Zala wydawała się mieć podobne odczucia. Jeśli zaś chodzi o mnie samego, to cóż, należałem przecież do tych, którzy znajdowali się po właściwej stronie… i wręcz nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak działają ci ważniacy. Za długo już było tu nudno.
Wreszcie Morah wydawał się zadowolony z tego, co zobaczył. Podejrzewałem, że celowo przedłuża to wszystko z powodów psychologicznych, doprowadzając obecnych do stanu nerwowości i podniecenia. Zgromadziła się tu jedna dziesiąta mieszkańców, a wśród nich większość najważniejszych obywateli i mieli oni zapewne posłużyć za przykład dla innych.