— Obywatele Bounget — zaczął głosem wzmocnionym echem niesionym przez ściany stojących wokół budynków, co dodawało mu jeszcze siły u powagi: Dzięki za przybycie. Charon od dawna ceni sobie Bourget i jego pracowitych mieszkańców, tak istotnych dla pomyślności całej planety. Wyrażamy głęboki żal z powodu podjęcia tych środków, a ja, Yatek Morah, Szef Urzędu Ochrony, chcę zapewnić tych, którzy uważają się za lojalnych obywateli, że nie mają się dzisiaj czego lękać. W rzeczywistości jestem tutaj właśnie dlatego, gdyż zagrożony jest wasz spokój i pomyślność, a zagrożenie to, którego możecie być nawet nieświadomi, mogłoby was zniszczyć, gdyby nie zostało w porę powstrzymane. Dzisiaj wrogowie Bourget i Charona zostaną zdemaskowani, ujawnieni i odpowiednio potraktowani, dzięki czemu wszyscy poczujemy się znacznie bezpieczniej.
Zamilkł na chwilę, dając im czas na przetrawienie tych słów. Byłem pod wrażeniem tego zmiękczania obecnych, świadczyło ono bowiem o niezłej znajomości psychologii u przemawiającego. Naturalnie już za chwilę pojawi się coś ostrzejszego, ale to byli prości ludzie i większość z nich nie zdawała sobie z tego sprawy.
— Przybywam tu dzisiaj, by powiedzieć wam o zdradzie — ciągnął Morah. — Przybywam, by powiedzieć wam o statkach napadanych przez piratów, o zrabowanych skarbach, o porwanych i zamordowanych osobistościach. Ta plaga opanowała nasze ukochane ziemie, choć nie dotknęła jeszcze Bourget.
I znów nastąpiła dramatyczna przerwa.
— I naturalnie, musimy zadać sobie pytanie: a dlaczego nie Bourget? Czyż nie jest ono najbogatszym i najbardziej tłustym kąskiem, czyż nie jest doskonałym celem dla takiego wroga? Mimo to nie mogliśmy dopuścić do siebie myśli, że samo Bourget mogłoby brać w tym czynny udział. Bourget było dobre dla Charona, a Charon był dobry dla Bourget. Cóż tedy mamy o tym wszystkim myśleć?
W tłumie rozległy się szepty i pomruki. Zauważyłem, że kilka osób rozgląda się niepewnie wokół lub wręcz niepostrzeżenie wycofuje się na skraj tłumu. Bardzo, bardzo interesujące.
— To oczywiste — ciągnął szef ochrony — że nasi wrogowie są w Bourget, pochodzą z Bourget, choć pozostają nieznani dla lojalnych i miłujących pokój jej mieszkańców. A skoro są oni wśród was, żyją wśród was i popełniają te okropne zbrodnie, to tym samym rosną w siłę, bogacą się i nabierają pewności siebie. W końcu przejęliby tutaj władzę i zdominowali waszą społeczność.
Ponownie rozległy się szepty i pomruki. Zauważyłem, że tym razem żołnierze przybrali postawy wskazujące na pełną gotowość do akcji. Zaczynałem się domyślać, o co chodzi Morahowi; przypomniałem sobie słowa Garala o tym, że czary skuteczne są jedynie wówczas, kiedy ofiara jest ich świadoma. Cóż, ktokolwiek w tym tłumie brał udział w działalności wywrotowej, na pewno był świadom sytuacji… i praktycznie nie miał wyjścia, o czym przekonało się kilka kobiet wymykających się w boczną uliczkę, kiedy zostały nagle zatrzymane i zawrócone przez stojących tam żołnierzy.
— Cóż on zamierza uczynić? — wyszeptała Zala. — Zamierza rzucić czar na przestępców — odpowiedziałem. — Przynajmniej tak się domyślam.
— Jestem Szefem Urzędu Ochrony — przypominał im Morah. — I posiadam ogromną moc, odpowiadającą moim tytułom i moim obowiązkom.
Wzniósł ramiona wysoko nad głowę i zaczął nucić jakieś nie mające sensu sylaby, ale ja już kiedyś byłem świadkiem czegoś podobnego. Tully zwał je „środkami wspomagającymi koncentrację”, a zwykli ludzie nazywali je po prostu czarami.
Ramiona powoli opadły, a scena wydała się wypełniona jedynie owymi niesamowitymi oczyma. Wyciągnął ramiona do tłumu, a ten cofnął się instynktownie. Zauważyłem, że Kokul przyglądał się z zainteresowaniem wypadkom, jednak sam nie brał w nich żadnego udziału.
Morah przestał nucić i zastygł w pozycji, jaką przed chwilą przybrał, z obydwoma ramionami skierowanymi w stronę tłumu.
— A teraz w obecności was wszystkich — zaintonował — niniejszym przeklinam tych, którzy są zwolennikami Niszczyciela, Władcy Nicości i którzy słuchają jego rozkazów. Niech ci zdrajcy ujawnią swą tożsamość w obecności wszystkich zgromadzonych tutaj przyzwoitych mężczyzn i kobiet… teraz!
To było zadziwiające widowisko. Z jego palców wytrysnęły jaskrawe, żółte iskry i poszybowały we wszystkich kierunkach wprost w tłum. Z różnych miejsc rozległy się wrzaski i krzyki. Wiele osób dosłownie zawyło, łapiąc się przy tym za czoło. Stojąca opodal kobieta wrzasnęła i w przerażeniu i w trwodze odwróciła się w naszą stronę, wywołując u mnie jęk zdumienia, kiedy ujrzałem wystające z jej czoła dwa krótkie a grube, diabelskie rogi.
— Spójrz na to! — wykrzyknąłem zwracając się do Zali. — Ja… — zamilkłem wstrząśnięty.
Zala, zszokowana i śmiertelnie przerażona, obmacywała swą własną parę rogów.
— Och, nie! Tylko nie t y!
— Nie ja… — patrzyła na mnie wzrokiem, będącym mieszaniną lęku i zaskoczenia.
Słowa jej jednak zostały gwałtownie ucięte, a ja mogłem jedynie obserwować dziwną i niesamowitą transformację, której zaczęła podlegać. Jej ciało wydawało się w ciągłym ruchu, pod wpływem jakiejś siły przekształcającej jej każdy mięsień i przeobrażającej ją na moich oczach w kogoś zupełnie innego: Przez chwilę sądziłem, że to rezultat czarów, ale szybki rzut oka wokół wyprowadził mnie z błędu. Usłyszałem strzały i zobaczyłem jak kilka osób, które usiłowały wydostać się w boczną uliczkę, pada pod ogniem na ziemię i leży tam wijąc się i jęcząc z bólu.
— Trzymajcie ich, uczciwi obywatele! — rozkazywał Morah. — Zatrzymajcie ich dla nas!
Kiedy zwróciłem ponownie wzrok na stojącą obok mnie kobietę, z trudem jedynie mogłem rozpoznać w niej Zalę Embuay. Wydawała się większa, silniejsza, a twarz i oczy zdawały się należeć do kogoś innego, kogoś, kogo w ogóle nie znałem. Spojrzała na mnie i odezwała się cichym, lecz energicznym głosem:
— Biegnij do wnętrza ratusza… szybko! Dla swego własnego dobra!
— Co, do diabła? — tylko tyle udało mi się z siebie wydusić, chwyciła mnie bowiem brutalnie, jak gdybym był szmacianą lalką, i wepchnęła do wnętrza budynku. Nie musiałem być geniuszem, by zorientować się, że po raz pierwszy znalazłem się w obecności tej drugiej, ukrytej Zali Embuay… A i to uświadomiłem sobie na bardzo krótko. Zanim zdążyłem powiedzieć choć jedno słowo, pobiegła w głąb ratusza i zniknęła mi z oczu. Przez moment zastanawiałem się, czy nie pobiec za nią, ale uświadomiłem sobie, jak niewiele mogę zdziałać, a i ona sama ma także mało możliwości, jeśli wziąć pod uwagę obecność żołnierzy na dachu i przy wszystkich wyjściach. Zostałem więc przy drzwiach wejściowych i wyjrzałem na plac.
Masakra rozpoczęła się zgodnie z planem. Na oko, oceniłem, że jakimś trzydziestu czy czterdziestu osobom wyrosły rogi; z tego co mogłem dostrzec, samym kobietom. Tłum, odpowiednio przygotowany, zachowywał się zgodnie z oczekiwaniami Moraha, rzucając się na swoich byłych przyjaciół, a także krewnych i pomagając — sprawnym zresztą żołnierzom — w ich ujęciu.
Nagle placem wstrząsnęła seria wybuchów, a po nich usłyszałem dobrze mi znane z przeszłości dźwięki. Pistolety laserowe! A przecież na Charonie nie powinny one w ogóle działać!
Promienie ogłuszające omiatały plac, obalając ludzi całymi tuzinami, podczas gdy opodal, na dachu budynków słychać było ostrą wymianę ognia pomiędzy żołnierzami i… Kim? Zdałem sobie sprawę, że nie znam odpowiedzi na to pytanie, a z mojego bezpiecznego schronienia nie mogłem tego zobaczyć.