Выбрать главу

W pobliżu podwyższenia ujrzałem Tullyego Kokula w zdumieniu patrzącego na scenę wokół siebie. Usta miał szeroko otwarte. Jednak promienie omiatające plac wydawały się nie robić na nim najmniejszego wrażenia; nie wyglądał też na zmartwionego.

Morah wykrzykiwał rozkazy do swoich oddziałów wprost z podwyższenia. Podobnie jak Kokula, nic go się nie imało, co niewątpliwie świadczyło o olbrzymiej mocy tych dwóch mężczyzn, mocy, która w tym momencie byłaby i dla mnie wielce przydatna i zapewniłaby mi wewnętrzny spokój.

Raptem cała ta strzelanina umilkła. Rynek wyglądał jak miejsce jakiejś makabrycznej masakry, chociaż znając charakter promieni, z doświadczenia wiedziałem, że ludzie ci są tylko nieprzytomni.

Morah, świadom nagłej ciszy, zaprzestał wydawania rozkazów i zwrócił wzrok na dachy budynków.

— Słuchaj, Morah! Nie ruszaj się z miejsca, dopóki nie zabierzemy swoich ludzi, a nie podejmiemy żadnych dodatkowych środków! — doszedł mnie głęboki, ochrypły głos. — Ciebie to też dotyczy, Kokul. Nie mamy ochoty was zabijać… ale uczynimy to w razie potrzeby.

Czarownik Bourget wydawał się uśmiechać przez ułamek sekundy, po czym spojrzał na Szefa Ochrony. Twarz Moraha jak zwykle nie wyrażała żadnych uczuć, jednak zarówno jego oczy, jak i postawa wskazywały, że cały aż się wewnętrznie gotuje.

— Masz czelność występować przeciwko mnie? — rzucił gniewnie Morah. — Jeśliś to ty, Korilu, to z przyjemnością przyjmuję wyzwanie. Jeśli zaś nie, to nie mam się w ogóle czego obawiać!

Serce mi zabiło mocno w piersi, — kiedy usłyszałem imię Korila. Koril! To już naprawdę się zaczyna! Zacząłem się zastanawiać, czy wszystko to właściwie nie zostało celowo zainscenizowane. Być może Matuze tak jak i ja zaczęła się nudzić albo zniecierpliwiło ją już oczekiwanie. Cóż, teraz zaczęło się autentycznie coś dziać…

Po krótkiej przerwie z dachów otwarto ogień z ciężkiej broni wprost w Yateka Moraha, podwyższenie i jego otoczenie. Nie użyto prawdziwych dewastatorów ze względu na żywych, tyle że nieprzytomnych ludzi, ale użyta artyleria była w stanie rozłożyć na atomy wszystko, w co uderzała, a trafiła ona bezpośrednio również w Moraha. Tully Kokul uskoczył w dok, podczas gdy całe podwyższenie zatrzeszczało, rozpadło się, zapłonęło białym płomieniem i wreszcie wyparowało, pozostawiając po sobie tylko dwumetrowej głębokości krater.

Yatek Morah stał w powietrzu na wysokości jakichś czterech metrów, w miejscu gdzie przed chwilą znajdowało się podwyższenie. Ogień ciągle bił w niego, a on wydawał się go nie zauważać, a przynajmniej nie przejmować się jego gwałtownością. Rozglądał się wokół. Zorientowałem się, że — jak na niego — były to jednak dość nerwowe spojrzenia. Powstrzymywał on tę skoncentrowaną kanonadę samą siłą woli, wspomaganą być może przez umieszczone pod ubraniem neutralizatory, ale zdawał sobie sprawę, że długo to nie może potrwać.

Nagle począł rosnąć i rozszerzać się, stając się raptownie ogromnym, trójgłowym, przypominającym smoka potworem, wznoszącym się wyżej i wyżej ponad dymiącym lejem. Był to przerażający widok. Stwór ten rósł i rósł, aż cień jego przykrył cały plac. Natężenie kanonady zmalało, po czym powróciło do poprzedniego poziomu, a ogromny potwór z wyzywającym rykiem i sykiem, wydobywającym się z jego trzech głów, wystrzelił w powietrze jak rakieta i zniknął błyskawicznie w przestworzach.

Kanonada ustała. Pozostała sceneria masakry i ogromny, bulgoczący kocioł w miejscu, gdzie przedtem był plac. Pewna liczba osób, które straciły przytomność pod wpływem promieni ogłuszających, zginęła; większość jednak wycofała się z placu podczas ogólnego zamieszania.

Muszę przyznać, że ja sam byłem z lekka oszołomiony wydarzeniami i musiałem przypomnieć sobie całe swe wyszkolenie i doświadczenie, by odzyskać równowagę. Wszystko to stało się tak szybko i większości wydarzeń nie byłem w stanie przewidzieć. Po pierwsze: Zala, Fakt, że być może od samego początku była częścią tutejszej opozycji i ani mi o tym nie powiedziała, ani się niczym nie zdradziła. I stąd ta jej transformacja na moich oczach w kogoś zupełnie innego. A potem atak na Moraha, po którym nastąpiło z kolei jego przeistoczenie w przerażającego, trójgłowego smoka.

A teraz? Zdawałem sobie sprawę ze swej samotności w tym momencie i z faktu, że znajduję się poza głównym nurtem wydarzeń, a przecież chciałem w nich bezpośrednio uczestniczyć. Patrzyłem na plac i w napięciu nasłuchiwałem. Żadnych odgłosów świadczących o użyciu ciężkiej broni czy promieni. Skończyło się już, cokolwiek to było. Przyjdą i zabiorą swoich, rozpoznając ich po rogach i przeniosą do nowych nieznanych baz. Albo więc tu zostanę, gnijąc z bezczynności, albo wyjdę na zewnątrz i spróbuję wziąć aktywny udział w wydarzeniach.

Otworzyłem drzwi i ostrożnie wyszedłem na zewnątrz, trzymając się blisko muru budynku i przywołując całe swoje doświadczenie, by stać się jak najmniej widocznym celem dla kogoś, kto nie potrafi utrzymać nerwów na wodzy. Przyznaję, że w tej sytuacji czułbym się o wiele pewniej mając w ręku pistolet laserowy.

A przecież musiałem być na zewnątrz, choćby po to, by nawiązać jakieś kontakty. Zastanawiałem się, gdzie też może być teraz Zala. Jeśli tkwiła w tym aż po uszy — a na to wyglądało — byłaby mi bardzo przydatna; potrzebowałem przyjaciela, który wprowadziłby mnie we właściwe towarzystwo.

Przez kilka minut nikt się nie poruszał, z wyjątkiem kilku biedaków, postrzelonych w pobliżu skrzyżowania. Najwyraźniej promienie już ich tam nie dosięgły. Ze znajdujących się w pobliżu żołnierzy pozostały jedynie krwawe strzępy, a krew ich zbryzgała czyste, białe ściany budynków.

Wkrótce jednak na plac — a raczej na to, co z niego pozostało — zaczęły napływać jakieś postaci. Pierwsze pojawiły się dwa okropnie wyglądające stwory, które sfrunęły z pobliskiego dachu. Były to dziwne istoty, pokryte zarówno futrem; jak i złocistymi i brązowymi piórami. Ich nietoperzowe skrzydła nie zwijały się i nie przylegały do ciała, a jedynie składały się w formie akordeonu na ich grzbietach. Posiadały obrzydliwe, ptasie głowy z wielkimi oczami i dziobami, które — mimo swego wyglądu — robiły wrażenie ludzkich. Były tak okropne, że przez moment myślałem, że jest to jakiś miejscowy, charonejski gatunek padlinożerców. Jednak celowość ich ruchów i sposób, w jaki oglądali i sprawdzali nieprzytomnych i martwych wskazywał, iż są odmieńcami. Nie dziwiło mnie uczestnictwo odmieńców w tych wydarzeniach, ale fakt, że dwa spośród nich wyglądają identycznie był wielce interesujący.

Na gest wykonany przez wielkie, szponiaste łapy, ze wszystkich głównych ulic wychynęły koszmarne stworzenia, stworzenia, które mogły jedynie powstać w umyśle człowieka, a nie w wyniku ewolucji. Kudłate, małpie stwory, czołgające się, chodzące na czterech łapach, skaczące, pływające — cała nie kończąca się kolekcja człekopodobnych monstrów, tym bardziej przerażająca, że w ich ruchach i gestach, a czasami także w ich rysach można było dostrzec tkwiące gdzieś w głębi człowieczeństwo. Nie wszystkie jednak budziły odrazę; niektóre były piękne i pełne gracji i przypominały owe egzotyczne stworzenia z ludzkich mitów i wyobrażeń.

Rozglądałem się szukając jakiegoś śladu Zali czy chociażby Tully Kokula, ale nie dostrzegłem żadnego z nich. Odczułem nagle z całą mocą swą samotność na tym placu, gdzie byłem jedyną całą i przytomną istotą ludzką, nie naznaczoną żadnym czarem jako przyjaciel lub wróg. Nagle ogarnęły mnie wątpliwości, czy dobrze uczyniłem wychodząc na zewnątrz. Powoli zacząłem się wycofywać w kierunku drzwi wejściowych, kiedy nagle dwa stworzenia: jedno wężowate i wyposażone w macki, a drugie szare i przypominające prymitywną, kamienną rzeźbę — spostrzegły moją obecność. Niewiele mogłem uczynić. To one miały broń, więc tylko się wyprostowałem, odszedłem od ściany i uniosłem ręce do góry.