— Chwileczkę! Nie strzelajcie! — zawołałem. — Nie jestem waszym wrogiem. Jestem mężem ! Zali! No, wiecie… Zali. Jednej z waszych!
Istota wyglądająca jak chodzące drzewo powiedziała coś, czego nie zrozumiałem, do tej wężowatej. Ta jej odpowiedziała. Dostrzegłem wzruszanie ramion i niezdecydowanie u tych bardziej niż inne humanoidalnych, które przerwały na chwilę swą pracę, związaną z ustalaniem tożsamości rogatych ofiar wydarzeń.
I wtedy podszedł do nich człowiek — żaba i powiedział zupełnie wyraźnym głosem:
— To miejski księgowy, przedstawiciel rządu. Pozbądźcie się go!
Jedna ze skrzydlatych istot skinęła głową, wyciągnęła pistolet i wymierzyła we mnie.
— Chwileczkę! Czekajcie! — wrzasnąłem…
W tym momencie poczułem silne uderzenie i straciłem przytomność.
Rozdział dziewiąty
Odmieniec
Odzyskiwałem powoli przytomność, ale byłem bardzo słaby i odczuwałem takie zawroty i ból głowy, jak nigdy przedtem. Zdawałem sobie sprawę z tego, że pojękuję, byłem jednak tylko na wpół przytomny i nie potrafiłem jeszcze składnie myśleć. Świadom byłem natomiast faktu, iż gdzieś mnie niosą, na czymś w rodzaju noszy i że poruszają się bardzo szybko. Udało mi się podnieść powieki i zauważyć, że jest już ciemno. Jak długo więc byłem nieprzytomny?
Usłyszałem rzucony ostrym tonem rozkaz, po którym niosący mnie zwolnili, zatrzymali się i postawili nosze na ziemi. Światło było słabiutkie, a i ja nie widziałem jeszcze zbyt ostro, jednak wydawało mi się, iż idący z przodu noszowy wyglądał jak karykatura jakiegoś wielkiego ptaka. Karykatura. To dobre określenie dla wszystkich odmieńców, których do tej pory widziałem. Obraz białej, pierzastej głowy z ogromnymi oczyma i szerokim, płaskim, pomarańczowym dziobem przenikał do mego, ciągle ledwie półprzytomnego mózgu, i pozwalał uprzytomnić sobie rzecz oczywistą: nie zabili mnie, ale, dla sobie znanych powodów, zabrali ze sobą! Znów znajdę się w grze… O ile moja głowa zacznie na powrót normalnie funkcjonować.
Ptakowaty stwór napełnił kubek jakimś płynem z wiszącej u jego biodra tykwy.
— Wypij to — zaskrzeczał gardłowym, niezupełnie ludzkim głosem. — No pij, poczujesz się lepiej.
Udało mi się chwycić kubek i z pomocą jego białej, niemal ludzkiej dłoni zbliżyć go do ust. Trochę paliło w gardło, ale smakiem przypominało owocową brandy. Usta miałem wysuszone i byłem bardzo spragniony. Troszkę napoju mi się rozlało, ale nie za wiele. Wypiwszy, ponownie opadłem na nosze.
— Nic mu nie będzie — odezwał się ten ptakowaty do swego towarzysza, którego nie udało mi się dostrzec. — To go podtrzyma do czasu, dopóki nie dotrzemy do Starej Kobiety.
— O to mi właśnie chodzi — odpowiedział mu kobiecy głos, który wydawał mi się co prawda znajomy, ale którego w żaden sposób nie mogłem umiejscowić.
— Zala? — wydusiłem z trudem, chrapliwym głosem.
— Siedź cicho — odpowiedział mi głos i po chwili nosze uniosły się i ruszyliśmy w dalszą drogę.
Do końca tej wędrówki nie przejaśniło mi się całkowicie w głowie, choć ból ustąpił już zupełnie. Byłem półprzytomny, niezdolny jednak poruszać się, czy mówić, a świat wokół widziałem zamazany, jak w sennym marzeniu. Domyśliłem się, że podano mi jakiś narkotyk zawierający środki uspokajające, ale nie wiedziałem, czy uczyniono to, by zmniejszyć ból, czy też by przeciwdziałać mojemu wyzdrowieniu… A może chciano uzyskać obydwa te cele jednocześnie. Prawdę mówiąc, niewiele mnie to obchodziło.
Byłem całkowicie po — zbawiony poczucia czasu, ale wiem, że było jeszcze ciągle ciemno, kiedy zwolniliśmy i zbliżyliśmy się do czegoś, co w słabym świetle płonącego w ciemnościach ogniska wyglądało na jaskinię. Z daleka dobiegł mnie odgłos uderzenia pioruna, informujący o zbliżaniu się nieuniknionych charonejskich opadów. Jaskinia okazała się jednak celem naszej wędrówki i wniesiono mnie do niej, nim na dobre lunęło.
Wejście do jaskini było niewielkie, ale jej wnętrze złożone z jednej dużej komory okazało się bardzo obszerne, chociaż nie byłem w stanie precyzyjnie ocenić jego rozmiarów. Pośrodku komory płonęło ognisko, jedyne źródło światła. Dym wznosił się wprost w górę, co świadczyło, że jest tam jakiś otwór wentylacyjny.
Na zewnątrz jaskini było gorąco, ale wewnątrz można się było upiec i gdyby nie mój stan, natychmiast uciekłbym stamtąd. W moim stanie mogłem tylko nieruchomo leżeć i spływać potem, mając przed oczyma wyobraźni obraz samego siebie obracanego na rożnie nad płomieniami.
W jaskini znajdował się ktoś jeszcze — bardzo stara kobieta, ubrana w czarny strój, zakrywający całkowicie jej ogromne ciało. Przykuśtykała do nas, podpierając się zakrzywionym kijem jak laską i gestem nakazała postawić nosze na ziemi. Ptakowaty stwór zwrócił się do kogoś, kogo nie mogłem widzieć i powiedział:
— W porządku, teraz jesteśmy już kwita, Darva. Mam nadzieję, że naprawdę o to ci chodziło.
Darva! Prawie już o niej zapomniałem. Nie widziałem jej i nie rozmawiałem z nią od tamtego pierwszego razu, chociaż szukałem jej zawsze, kiedy odwiedzałem Thunderkor. Mimo że byłem pod wpływem narkotyku; poczułem się znacznie raźniej, wiedząc, że mam tu przyjaciela i to takiego, który uratował mi życie.
Przesunęła się w pobliże starej kobiety i mogłem ją wreszcie zobaczyć. Górowała zdecydowanie wzrostem nad kobietą w czerni, która sama nie była ułomkiem, choć niewątpliwie była jak najbardziej istotą w pełni ludzką, a nie odmieńcem.
— Witam cię całym swym sercem, Babko — powiedziała — do staruszki.
Stara kobieta cofnęła się o krok i przyglądała się jej ciemnymi, mądrymi oczyma.
— Cieszę się, że jesteś cała i zdrowa — odezwała się ochrypłym głosem. — Lękałam się, że wielu utraci życie.
— Zabito dwanaścioro spośród nas — powiedziała Darva. — To mniej niż się spodziewaliśmy. Tamtych zginęło prawie dwustu.
— To dobrze — stara kobieta skinęła głową. — Jednak tamci wprowadzą wkrótce terror nie do wyobrażenia. Teraz są jeszcze rozproszeni i nie przegrupują się w ciągu kilku najbliższych tygodni w tych swoich dalekich, specjalnych miejscach. A co z wami? Cóż wy uczynicie?
— Wiesz, że Isil nie żyje, a jego panowie uciekli Darva westchnęła.
— Wiem — odparła stara kobieta, z odcieniem smutku w głosie. — Pozostaniesz odmieńcem na zawsze, a żadnemu ze starych odmieńców nie wolno będzie powrócić do Bourget.
— Tak, wiem — powiedziała Darva. — Lecz to, co uczyniłam, uczyniłam z zemsty, a nie z lojalności wobec tych, których nawet nie znam.
— Nie przyłączysz się do innych w wyznaczonym czasie?
— Jeszcze nie podjęłam decyzji, Babko — wzruszyła ramionami:
— To o nim mówiłaś? — stara kobieta popatrzyła na mnie.
Darva skinęła głową.
— Był dla mnie miły wtedy, gdy wszyscy się ode mnie odwrócili. Nie jest taki, jak inni. Proszę cię więc teraz o ostatnią przysługę, Babko.
Ciągle półprzytomny, byłem jedynie w stanie słuchać tej rozmowy, ale nie potrafiłem ani pojąć jej znaczenia, ani się do niej przyłączyć.
— Czy on się zgadza? — spytała stara kobieta. Davra odwróciła się i wskazała na mnie palcem. — Widzisz, co z nim zrobili? Już mieli go zastrzelić, kiedy ich powstrzymałam. Bez tej interwencji byłby martwy już od dwunastu godzin. Czyż to nie daje mi takiego prawa?