Выбрать главу

Obawiam się, że Darva nie podzielała mniej ciekawości i mojej wizji, ale przynajmniej rozumiała, że nie można mnie powstrzymać… i nie miała ochoty znowu pozostać sama i samotna.

Ostrożnie zbliżaliśmy się do skał. Pozwoliłem, by szła przodem, bo znała układ terenu z tych swoich map. Była bardzo ostrożna. Jakieś pięćdziesiąt metrów od polany, kiedy ryk wodospadu stał się już całkiem głośny, zastygła bez ruchu, ową nieruchomością, którą oboje potrafiliśmy osiągnąć i która ciągle była nas w stanie zadziwiać. Ja również automatycznie znieruchomiałem.

Spadające wody zagłuszały większość dźwięków, wobec czego zacząłem się rozglądać wokół, wyczuwając zapewne to samo, co i ona. Wiedziałem, że jest to jeszcze jedna z tych cech zwierzęcych, które albo nabywaliśmy teraz, albo po prostu odkrywaliśmy w sobie. W pobliżu znajdowali się inni. Nie widzieliśmy i nie słyszeliśmy ich, ale wiedzieliśmy, że tam są.

Koncentracja na tym jednym aspekcie nasze — go położenia wywoływała ciekawe uczucie. Uświadomiłem sobie, że odczuwam coś całkowicie nowego, coś, co nie mieści się w moich dotychczasowych doświadczeniach. Po raz pierwszy świadomie odczuwaliśmy istnienie naszych „wardenków” — naszego wa, jak nazwała to stara kobieta — i że nie były one odizolowane od świata i samotne. W jakiś sposób nitki energii, niewiarygodnie cienkie, wysyłały i odbierały sygnały ze wszystkich kierunków. Nie, to nie całkiem tak… to nie były sygnały; przypominało to raczej łączność bezpośrednią, fale o najbardziej podstawowej i mikroskopijnej naturze; otwarte kanały łączności z drzewami, trawą, skałami, tym, co znajdowało się w powietrzu… ze wszystkim wokół nas. A więc tak odczuwali to czarty i tego Korman nie był w stanie mi opisać.

Dżungla tętniła życiem, wypełniona nie tylko wszelakimi formami życia, ale i „organizmami Wardena”. Dżungla żyła, a my byliśmy jej częścią. Cóż za wspaniałe, odurzające uczucie, niepodobne do niczego, co znałem wcześniej.

Nagle uświadomiłem sobie, czym jest to, co oboje z Darvą wyczuwamy. Zarówno w nas, jak i w większości otoczenia „wardenki” zazwyczaj były pasywne, połączone co prawda z innymi, ale nie wysyłały ani nie odbierały żadnych sygnałów. A teraz wokół nas były takie, poprzez które dokonywano transmisji. Nie byli to więc odmieńcy; z tego, co wiedziała Darva, wynikało, że niewielu spośród nich dysponowało jakąś znaczącą mocą, a nawet jeśli tak było, została ona zablokowana rzuconym czarem. Zatem czele, niscy rangą, ale jednak czele. A to oznaczało, że tu są ludzie.

Dostrajając mój Wardenowski zmysł tak precyzyjnie, jak tylko umiałem, spróbowałem zlokalizować źródło tych emanacji… I udało mi się. Jeden człowiek znajdował się jakieś dziesięć metrów od Darvy, za dużym drzewem. Drugi około piętnastu metrów z przeciwnej strony. Trzeci tuż przy wodospadzie… a czwarty, na jego szczycie. Odkrycie ich, dzięki różnicom pomiędzy układami Wardenowskimi, wydawało się absurdalnie proste. Czy oznaczało to, że im równie łatwo przyszło odkryć n a s? Natychmiast doszedłem do wniosku, że jednak nie. Byli albo całkowicie nieświadomi naszej obecności, albo wzięli nas za bunhary. Gdyby było inaczej, już by nas zaatakowali.

W tym momencie ten, który znajdował się najbliżej Darvy, ten zza drzewa, wyszedł ze swego ukrycia. Nie patrzył jednak w naszym kierunku. Zresztą na tle zieleni, zakamuflowani przez samą naturę i tak bylibyśmy dla niego niewidoczni.

Okazało się, że jest to żołnierz; jeden z tych w czarno — złotych mundurach. Robił wrażenie odprężonego, a nawet znudzonego. Usiadł pod drzewem, nie wyjmując broni z kabury. Z jej kształtu rozpoznałem, że kryje laserowy pistolet. Jakże bardzo pragnąłem, by coś takiego znalazło się w moich dłoniach! Bo chociaż byliśmy oboje z Darvą sprawnymi maszynami do zabijania, to jednak nic nie mogło zastąpić pistoletu laserowego. Gdybym go teraz posiadał, załatwiłbym tego żołnierza niczym nie ryzykując.

Usłyszałem przerywany sygnał dźwiękowy i zobaczyłem, że mężczyzna sięgnął do pasa po małą krótkofalówkę. Powiedział kilka słów, a ja zorientowałem się, że ktoś mu odpowiedział, chociaż nie byłem w stanie usłyszeć treści tej rozmowy. Prawdopodobnie było to jedynie rutynowe sprawdzanie czujności.

Niestety, nie byliśmy małymi, delikatnymi stworzonkami. Stary Park Lacoch o wiele lepiej nadawałby się do tej sytuacji; był taki drobny i miał takie kocie ruchy. Musieliśmy się stąd wycofać. Mnie nie zagrażało żadne niebezpieczeństwo, ale Darva znajdowała się zbyt blisko naszych prześladowców. Powoli, ostrożnie, sięgnąłem po spory kamień, zauważając mimochodem, że nawet Mamienie promieniują tymi Wardenowskimi falami.

Darva równie powoli i ostrożnie odwróciła głowę, zauważyła, co zamierzam i lekko skinęła głową, po czym ponownie skierowała wzrok na żołnierza.

Błyskawicznie i z całą mocą rzuciłem kamień. To nie był dobry rzut. Dłonie miałem stwardniałe i groźne, ale ramiona słabe. Mimo to kamień narobił hałasu za plecami żołnierza, a ten skoczył na równe nogi, obrócił się, błyskawicznie wyciągnął pistolet i rozejrzał się podejrzliwie. Kamień, jak już wspomniałem, nie był rzucony zbyt silnie i chociaż wylądował tam, gdzie trzeba, żołnierz zaczął przesuwać się w kierunku Darvy. Wydawało mi się, że dostrzegam, jak „zapalają” się jego „organizmy Wardena”, choć nie jest to na pewno właściwe słowo na określenie tego zjawiska. Wyczułem, jak kanały łączności pomiędzy jego „wardenkami” a tymi z otoczenia rozedrgały podejrzliwością, ciekawością, że się tak wyrażę, choć tak naprawdę mogłem jedynie zgadywać, co się w rzeczywistości stało.

Darva stała pochylona na tle szerokich liści i krzaków, zielonych jak ona sama i nawet ja miałbym kłopoty z dostrzeżeniem jej, gdybym nie wiedział, gdzie się znajduje. Nie należało się więc obawiać zmysłów fizycznych przeciwnika, lecz zmysłu Wardenowskiego.

Z jakiegoś powodu nie zauważył jej jeszcze. Możliwe, że podświadomie zagłuszaliśmy jego kanały łączności, ale wiedziałem, iż wkrótce znajdzie się tak blisko, że w żaden sposób jej nie przegapi. Wiedziałem także, że musi skorzystać jeszcze ze swojej krótkofalówki.

W tym momencie podjąłem decyzję, mając nadzieję, że Darva zachowa przytomność umysłu i zareaguje właściwie w tym ułamku sekundy, który będzie miała do swej dyspozycji.

Mężczyzna zatrzymał się nie dalej jak dwa, trzy metry od niej, obrócił powoli i — co sobie natychmiast uświadomiłem — dostrzegł ją, wpierw swym Wardenowskim zmysłem, a potem, wiedząc już, że tam jest, wzrokiem. Uśmiechnął się krzywo.

— No, no! Odmieniec dysponujący Sztuką — odezwał się, najwyraźniej bardzo z. — siebie zadowolony. W tym momencie wyskoczyłem z ukrycia.

— Hej! — zawołałem wkładając wszystkie siły w skok mojego życia.

Kiedy głowa i pistolet mężczyzny skierowały się w moją stronę, Darva z półobrotu zadała mu uderzenie, które niemal oderwało mu głowę od reszty ciała. Palec żołnierza nacisnął spust i promień białoniebieskiego światła wystrzelił z broni, obracając w popiół gałąź wysoko nad moją głową.

Darva nie zatrzymała się, tylko ruszyła natychmiast w moim kierunku; ja jednak podbiegłem wprost do zabitego. Patrzyła na mnie ze zdziwieniem. Wyrwałem pistolet z martwej dłoni żołnierza i okręciwszy się na ogonie popędziłem w dżunglę. Słyszałem za nami krzyk tego drugiego mężczyzny i usłyszałem raczej, niż zobaczyłem strzały z laserowego pistoletu.