— To dlaczego znalazłeś się tutaj? — spytałem. Chyba nie wybrałeś się tylko na przejażdżkę.
— Pewnie że nie — zachichotał. — Jestem jednak jak ten pacyfista, który zostaje w domu, zamyka się w nim na klucz, podczas gdy na zewnątrz szaleje wojna, a potem nagle odkrywa, że dwie wrogie armie maszerują i strzelają do siebie w jego własnym salonie. Jestem dość przeciętnym czarcem, ale także dobrym politykiem, Park. Wiedziałem, co się dzieje w wiosce i wokół niej. Wiedziałem też, iż ta idylla kiedyś się skończy, choć odkładałem podjęcie decyzji na ostatni moment. Przegrana była bardzo bolesna; jednak w momencie, kiedy sprawy przejęła Matuze, była to jedynie kwestia czasu. Ogna jest naprawdę szalona, Park. Morah chroni ją przed Synodem dla swoich własnych powodów i dlatego stać ją na zaspokojenie najbardziej szalonego kaprysu. Jest sadystką, okrutnicą, ale ma olbrzymią wyobraźnię i nie mniejsze ambicje. Tak więc, kiedy przejęła kontrolę, ja uzyskałem listy uwierzytelniające, że się tak wyrażę, od tej tutaj grupy, choć prawie do ostatniej chwili zachowywałem się neutralnie. Tak naprawdę dopiero pojawienie się Moraha uświadomiło mi, że nadszedł koniec gry.
— Dlaczego więc nie przyłączyłeś się do niego i nie powróciłeś po tym wszystkim do poprzedniego życia? — spytałem. — Nie musiałeś odcinać się od niego i uciekać.
— Och, nic już nie wróci do poprzedniego stanu, nie po tym, co się wydarzyło na tym placu. Morah został publicznie upokorzony. Matuze przejmie teraz osobiście sprawy. Jeśli ludzie z Bourget mają choć trochę rozsądku, a większość niestety go nie posiada, uciekną wszyscy. Chociaż nie udało się tam władzom przeprowadzić swoich zamiarów do końca, na pewno uczynią teraz z Eourget wielki i odstraszający przykład. Jestem przekonany, że zainstalują tam ma stałe oddziały wojska i synodalnego czarta. Nie będzie można kichnąć bez ich pozwolenia.
Powiedziałem mu o swoich podejrzeniach dotyczących Moraha.
— Hm. Morah — obcym: Nie pomyślałem o tym przedtem, a jest to wielce prawdopodobne, pod warunkiem jednak, że przyjmiemy kilka założeń. Jedno to takie, iż obcy również mogą zainfekować się „organizmem Wardena”; Morah jest aż naładowany mocą i potrafi jej używać lepiej od kogokolwiek. Jeśli jednak mogą się oni zainfekować w taki sam sposób jak my, jak to było możliwe, że ta delegacja sprzed pięciu lat przybyła tutaj i wyjechała bez wpadnięcia w tę pułapkę?
— Możliwe, że posiadają jakieś lekarstwo — zauważyłem. — Przecież cały ich układ z Czterema Władcami właśnie na tym się opiera. Czyż jest lepszy sposób, by udowodnić, że się czymś takim dysponuje?
— Być może masz rację — przyznał. — Ja jednak nie jestem tego taki pewien. To prawda, że nic nie wiem o Morahu, ale nie ma w tym fakcie nic nadzwyczajnego. A poza tym jest jeszcze problem tego przedstawienia, które nam zgotował na zakończenie.
— Masz na myśli potwora, w którego się zmienił?
— Czy dobrze mu się przyjrzałeś? — skinął głową.
— Raczej nie. Wszystko przebiegało tak szybko. Pamiętam tylko wielogłowego smoka. Trzy głowy. Praktycznie nic więcej.
— To i tak nieźle. W rzeczywistości głowy były cztery, a nie trzy, i każda z nich była całkowicie inna od pozostałych. Jedna była jaszczurza, druga owadzia, trzecia należała do jakiegoś morskiego stworzenia, a czwarta była z grubsza humanoidalna. Czy dostrzegasz jakieś szczególne znaczenie tego faktu?
— Raczej nie — pokręciłem przecząco głową.
— Charon, Lilith, Cerber, Meduza. Żywy znak Czterech Władców Rombu.
— Symbolika aż do samego końca — zagwizdałem. Końca prawie w sensie dosłownym — zauważył. — Posłuchaj, jedynym powodem, dla którego on nie został kompletnie usmażony był fakt, iż go tam w ogóle nie było. Ty nie byłeś w stanie tego wyczuć, ale ja to dostrzegłem. W momencie, kiedy padł pierwszy strzał, na nieszczęście chybiony, opuścił podwyższenie i zniknął w tłumie. W tej samej chwili przestałem go widzieć, otoczył się takim czarem, że nie byłem w stanie odróżnić go od ofiar.
— To mógłby i teraz być tutaj z nami — rozejrzałem się ;nerwowo.
— Mógłby, ale to mało prawdopodobne. Jest jedyną osobą zdolną do koordynowania działań związanych z tym polowaniem, nie wspominając już o możliwości bezpośrednich kontaktów z rządem. Poza tym nie udałoby mu się zmylić Korila. Nie przejmuj się więc tą sprawą. Mimo wszystko to było imponujące przedstawienie… ! propos, skoro o przedstawieniach mowa… jak to się stało, że wyglądasz tak jak wyglądasz.
Opowiedziałem mu pokrótce moje przygody.
— Nieźle. A miałem nadzieję, że będziesz miał, do diabła, dość rozsądku i nie opuścisz ratusza i dlatego nie zwracałem uwagi na to, co się z tobą dzżeje. Miałem sporo zajęcia starając się nie znaleźć na linii strzału i jednocześnie mieć oko na Moraha; potem pomagałem zorganizować ucieczkę dla innych.
— Po czym więc poznałeś, że to ja?
— Twoje wa, wardenowski układ w twoim mózgu uśmiechnął się. — Jest jedyny w swoim rodzaju, posiada indywidualny charakter, tak zresztą, jak w przypadku każdej innej osoby. Naturalnie nie pamiętam ich wszystkich, ale z tobą spędziłem jednak kilka miesięcy w tym samym budynku.
— A co z tymi czarami, Tully? Czy one są już na stałe?
Zatrzymał się i popatrzył na mnie.
— Nic nie jest stałe, szczególnie na Charanie. Jednak o wiele łatwiej jest coś dodać niż odjąć. Kiedy rzuca się czar zamieniający kogoś w odmieńca, tworzy się we własnym mózgu zbiór instrukcji i rozkazów, które następnie przekazuje się „organizmom Wardana”, znajdującym się wewnątrz osoby poddanej czarom. Te zaś czynią to, co im nakazano. Czerpią skądś energię, na pewno z zewnątrz, choć nikt jeszcze nie odkrył jej konkretnego źródła. Pobierają więc tę energię, przekształcają ją w materię z niewiarygodną szybkością i przekonstruowują obiekt poddany działaniu czarów.
— No tak, ale nie mamy tu przecież do czynienia wyłącznie ze zmianą kształtów — odparłem. — Do diabła, mam przecież znacznie silniejszy kręgosłup, system trawienny lepiej dostosowany do sytuacji; inny układ równowagi… i miliony innych rzeczy, dużych i drobnych, które powodują, że ta istota, będąca nowym mną, sprawnie działa. Nie można przecież myśleć jednocześnie o tych wszystkich niezbędnych drobiazgach. Potrzebna by do tego była cała biblioteka biomedyczna i skomplikowane laboratoria projektowania biologicznego.
Przyglądał mi się bardzo poważnie.
— Chcesz znać prawdę? Ostrzegam cię, że nie zdradzamy jej pierwszemu lepszemu.
— Pewnie, że chcę.
— Nie mamy najmniejszego pojęcia, jak to się odbywa. I taka właśnie jest prawda. Pewne podstawowe materiały, jak sądzę, są po prostu pożyczane od innych „organizmów Wardena”, znajdujących się na tej samej planecie. Następuje wymiana niezbędnej informacji w sposób, którego nie rozumiemy… Jest to, jakby ginie było, całkowicie od nas odmienna forma życia. W ten sposób zapewne pożyczone są tworzące się części bunhara, pigmentacja i tym podobne. Prawdę mówiąc, wiemy, że tak właśnie jest; można bowiem wyczuć prośbę o informację i jej przepływ do obiektu. Kiedy jednak nie ma w naturze odpowiedników nowej istoty albo kiedy łączy się razem bunhara i człowieka, a rezultat takiego działania jest zadawalający, no cóż, to już całkiem inna historia. „Organizm Wardena” nie myśli. Przypomina raczej maszynę czekającą na instrukcje. Jest zbyt prosty, by móc samodzielnie myśleć, nawet jeżeli potraktować je wszystkie na całej planecie jako jeden organizm. Bez instrukcji jest całkowicie bierny.