Nie pozostało mi nic innego, jak skinąć głową i zapamiętać sobie te informacje. Przynajmniej na razie. Nawiązałem za to do tematów aktualnych.
— W zasadzie więc, kiedy już cię zmieniano, nie masz drogi wyjścia.
— Mniej więcej. Bardzo niewiele czasu było potrzebne, by cię zamienić w to, czym jesteś, natomiast powrót do stanu pierwotnego może zabrać rak lub więcej, i może być bardzo skomplikowany. Po pierwsze — polega on na zniszczeniu środowiska, obecnego domu tych miliardów dodatkowych „wardenków”, a posiadają one silny instynkt samozachowawczy. Po drugie — ta dodatkowa masa musi gdzieś się podziać, a na ogół może ona jedynie zamienić się na powrót w energię. Mały błąd lub pośpiech, a rezultatem będzie błysk i huk i naturalnie twoja śmierć. O wiele łatwiej jest przeprowadzić tylko pewne modyfikacje. Uważam zresztą, że pewne takie modyfikacje są tu niezbędne. Przyglądając się tobie i Darvie, doszedłem do wniosku, że twój czar wymknął się nieco spod kontroli i jeśli się czegoś z tym nie zrobi, możesz mieć jeszcze większe problemy.
— Hm? Co macie na myśli?
— No cóż, sytuacja jest nieco niezwykła, ale widziałem już podobne. Oboje posiadacie wyjątkową wrażliwość na wa, a ono z kolei jest wam posłuszne. Bez odpowiedniej kontroli twoja podświadomość, twoja zwierzęcość zyska przewagę. Jeśli ten trend nie zostanie powstrzymany lub zmodyfikowany, oboje zmienicie się całkowicie w bunhary. Powiedz mi… czy ostatnio nie miałeś jakichś dziwnych, hm, problemów psychicznych, nie odczuwałeś dziwnych popędów?
Pełen zakłopotania opowiedziałem mu o naszych polowaniach w dżungli.
Pokiwał z powagą głową.
— Cóż, musimy coś z tym zrobić, i to natychmiast po tym, jak was dokładnie zbadam. Nie będzie to łatwe. To są twoje „wardenki”, a wa działa zgodnie z tym, co uważa za przejaw wali swojego nosiciela. Musimy je przekonać, że nie jesteś tym, kim jesteś… przekonując wpierw ciebie. Podczas tego procesu przemiany umysł odsuwany jest na bok nie tylko dlatego, iż jest zupełnie zbędny w dochodzeniu do ostatecznego celu, ale również dlatego, że po prostu często przeszkadza. Teraz ten proces jest bardzo powolny, ponieważ nie zachodzi on na poziomie świadomości… i ponieważ wokół są inni ludzie. Gdybyś jednak nie zjawił się tutaj i pozostał na pustkowiu, proces uległby znacznemu przyśpieszeniu. Po kilku miesiącach byłbyś bunharem biegającym w stadzie i nie różniącym się niczym od tych, które narodziły się już jako zwierzęta. Miałeś więc szczęście.
Wstrząsnął mną lodowaty dreszcz.
— Proszę cię, Tully, powiedz o tym Darvie. Ona właśnie tego chciała… i niewiele brakowało, a byłbym jej uległ.
Odmieńców ewakuowano w małych grupach morzem, albo od czasu do czasu — drogą powietrzną. Sieć organizmów Korila okazała się o wiele bardziej rozgałęziana i miała solidniejsze podstawy, niż przypuszczałem na początku.
Tully wykorzystał czas, jaki mieliśmy, na pracę z nami. Spędzaliśmy całe dni na bardzo precyzyjnych i często bardzo nudnych ćwiczeniach umysłowych, z których wiele powodowało u nas ból głowy. Aplikował nam również różne rodzaje skutecznych technik blokujących, opartych na autohipnozie, które pozwalały nam utrzymać pod kontrolą wzrastające w nas rozumienie wewnętrznej mocy.
Sprawy podstawowe były w zasadzie proste. Po pierwsze — można było zrobić coś z niczego. Musiały jedynie istnieć „organizmy Wardena”, z którymi można byłoby współpracować. Tym samym nie można było zmaterializować czegoś, ot tak z powietrza, to się po prostu nie zdarzało. Jednak wystarczyło coś niewielkiego, kamień czy kupka piasku, a już można było spowodować ich wzrost, mnożenie się i wreszcie transformację. Jednakże nie można było tchnąć życia Wardenowskiego w coś, co na początku w ogóle nie było ożywione. Można było stworzyć bardzo wiele obiektów ze zwykłego piasku, ale nie można było tych obiektów ożywić. Niemniej można było zmieniać ich kształty, kierować nimi, wytyczać im cel — jak kukiełkom — za pomocą własnej koncentracji.
Darva uczyła się szybciej ode mnie, ponieważ kontynuowała ona jedynie to, co kiedyś, dawno temu, przerwała. Tully ostrzegał nas, że istnieje niewielka szansa, byśmy stali się czymś więcej niż tylko bardzo potężnymi czelami, ponieważ znacznie łatwiej opanowuje się Sztukę w młodym wieku. A przecież on sam poznał ją będąc niewiele młodszy ode mnie i fakt ten był dla mnie ogromnym bodźcem. Natomiast Koril, który stał się prawdopodobnie najpotężniejszym człowiekiem w tej dziedzinie, nauczył się wszystkiego dopiero po czterdziestce.
Wydawałoby się, że im więcej się ćwiczy, tym łatwiejsze się to wszystko staje, w rzeczywistości było nam coraz ciężej w miarę czynionych postępów, ponieważ im większe były nasze ambicje, z tym większą ilością „organizmów Wardena” musieliśmy się kontaktować.
W końcu jednak, jakieś cztery tygodnie po naszym przybyciu do obozu, kiedy na miejscu pozostała ledwie garstka odmieńców, co oznaczało, że i my wkrótce wyjedziemy, Tully przyznał, że doprowadził nas tak daleko, jak to tylko było w tych warunkach możliwe. Naturalnie nie było to nazbyt wiele, jednak posiadaliśmy teraz dużo więcej samokontroli i mocy, niż mogliśmy kiedykolwiek przypuszczać, i niż byłaby to możliwe bez jego pomocy. Prawdę mówiąc, byliśmy już dojrzałymi, choć ciągle pomniejszymi, czelami.
— Wyjedziecie za dwa dni — powiedział nam wreszcie Tully. — Udacie się na południe, do Gamush, zgodnie z moją rekomendacją. Powinno wam to pochlebiać, bowiem wysyła tam się jedynie czek wykazujących duże potencjalne możliwości. Być może spotkacie tam nawet samego wielkiego człowieka.
— A co z procesem przemiany? — spytała nerwowo Darva.
— No cóż, udało wam się go ustabilizować. Sądzę, że zdążyliśmy w ostatnim momencie. W Gamush uzyskacie najlepszą profesjonalną pomoc, przejdziecie dodatkowe szkolenie i… kto wie?
— Jakim transportem się tam udamy?
— Mieliśmy ostatnio pewne problemy z transportem morskim. kołnierze wchodzą na każdy statek i przeszukują go bardzo dokładnie. Dysponują też skutecznymi patrolami powietrznymi. Dotychczas wielokrotnie udawało nam się zmylić ich czujność, nie mają bowiem list z nazwiskami, nie mówiąc już o rysopisach odmieńców. Ale mimo to podróż jest powolna i ryzykowna. Dlatego polecicie drogą powietrzną. Obawiam się, że będzie to dość ryzykowny sposób, ale jednak najlepszy.
„Dość ryzykowny” — to było chyba za słabo powiedziane. Nasza budowa była zupełnie niedostosowana do kabin szybownika i okazało się, że wyłącznie ludzie mają być przewożeni na grzbiecie zmodyfikowanego i kierowanego przez czarta szybownika, podczas gdy znajdujący się już w powietrzu stwór ma zapikować i porwać nas oboje w swe chwytne łapy.
Mimo że zaaplikowano nam jakieś środki uspokajające przed „startem”, wspominam to wszystko jako najbardziej przerażające doświadczenie w moim dotychczasowym życiu. Przelot nad oceanem w uścisku szponów tej ogromnej latającej istoty nie gwarantował naturalnie nikomu wygody, chociaż okazał się znacznie wygodniejszy od ewentualnej podróży w kabinie. Nie działał też kojąco na nerwy, szczególnie kiedy z dużej wysokości oglądało się tysiące kilometrów kwadratowych otwartego oceanu, zdając sobie jednoczenie sprawę z tego, iż wystarczy, że potwora coś nagle zaswędzi, a spuści swych pasażerów w dół… I nikt tego nawet nie zauważy.