Выбрать главу

Nasze poczucie bezpieczeństwa nie zwiększyło się ani na jotę, kiedy kilka godzin później przelecieliśmy nad nagim wybrzeżem Gamush. Przede wszystkim wtedy właśnie, po raz pierwszy od wylądowania na Charonie, ujrzałem niebo i jasne słońce. Niebo, pokryte tu i ówdzie szarymi chmurami miało kolor czerwanawopomarańczowy i wyglądało bardzo dziwnie. Warstwa gazów była na tyle cienka, że wyraźnie było przez nią widać prawdziwe słońce systemu Wardenowskiego… A było to słońce bardzo gorące. Ponieważ temperatura naszych ciał rosła lub opadała w zależności od temperatury otoczenia, zacząłem się zastanawiać, do jakiej wysokości może ta temperatura dojść w naszych ciałach, nim zagotuje nam krew. Taki to był upał, a przynajmniej tak to odczuwałem, i tak niewiarygodnie było suche powietrze. Pod nami pomarańczowy i brązowy piasek, pofalowany i usypany w wydmy rozciągał się jak okiem sięgnąć.

Cóż za świat, pomyślałem sobie. Tropikalne lasy deszczowe na północy i południu, i wypalona pustynia pośrodku.

A przecież żyły tam jakieś stworzenia. Widzieliśmy jak krążą wokół; stwory o wyglądzie bezskrzydłych cylindrów, które nie zbliżały się jednak na tyle, by można im było się dokładniej przyjrzeć. Gdzieś w dole musiały bez wątpienia żyć inne stworzenia, stanowiące pożywienie dla tych w powietrzu. Mimo to podczas całej tej podróży nie dostrzegłem ani jednego drzewa, ani jednego krzaka, ani jednego zwierzęcia. Nic, tylko naga pustynia.

Lądowanie odbyło się dość brutalnie i to, pomimo że byliśmy na coś podobnego przy gotowani i mieliśmy nienajgorszą kondycję fizyczną, którą zresztą zawdzięczaliśmy ćwiczeniom… Na ziemi nie było dla szybownika odpowiedniego terenu, nadającego się do ponownego startu, brakowało wzniesień i twardego podłoża, poszybował więc bardzo nisko, maksymalnie wyhamował i spuścił nas z wysokości kilku metrów wprost w piach. Potem natychmiast nabrał wysokości, stając się szybko plamką na niebie, a my dwoje obserwowaliśmy pasażerów z kabiny pasażerskiej, w większości ludzi humanoidalnych odmieńców, opadających powoli na spadochronach na teren o powierzchni mniej więcej kilometra kwadratowego. Spadochroniarstwo nie było sztuką popularną na Charonie, ale przynajmniej dzięki „wardenkom” połamane kończyny zrastały się w kilka dni.

Oczekiwała nas grupa mężczyzn i kobiet, samych ludzi ubranych w grube żółte szaty i kapelusze o szerokich rondach. Wykazali oni ogromną skuteczność i kompetencję, gromadząc bardzo szybko w jedno miejsce jakiś tuzin ludzi i odmieńców, porozrzucanych wokół przez szybownika.

— Jak twoje samopoczucie — spytała mnie zaniepokojona Darva.

Obmacałem się.

— Jestem trochę poobijany i obtarłem się miejscami o ten piach, ale poza tym wszystko mam na miejscu — odpowiedziałem. — Ogólnie czuję się jednak podle i chce mi się pić. A ty?

Tak samo — odparła. — Zobaczymy, jak można się wydostać z tej dziury. Przecież to miejsce wygląda koszmarnie. Jak piekło.

Trudno mi było się z nią nie zgodzić, choć musiałem wziąć pod uwagę fakt, żę dlą niej. było to pierwsze zetknięcie z pustynią i z pustynnym klimatem. I to, co oną kiedy indziej uważała za normalne, dla mnie wcale takie sympatyczne nie było.

Jeden z żółtoodzianych, mężczyzn sprawdził szybko nasze nazwiska na liście, a następnie zaprowadził nas do jakiegoś konkretnego punktu na tym piasku, nie różniącego się zresztą niczym od innych punktów na tej pustyni. Nasi gospodarze rozglądali się wokół, najwyraźniej coś sprawdzając i w pewnym momencie, dość nagle, zaczęliśmy się zagłębiać w piasku.

Było to niesamowite i nieco przerażające uczucie, chociaż w porównaniu z niedawnym lotem wydawało się całkiem łagodne. Wstrzymałem oddech, zagłębiając się wpierw po usta, a potem coraz niżej i niżej.

Przez krótką chwilę całe moje ciało zanurzone było w piasku i odczuwałem okropny lęk przed uduszeniem, który minął jednak bardzo szybko, kiedy chłodne powietrze owionęło dolne partie mojego ciała i uświadomiłem sobie, iż znajduję się już w jakiejś wolnej przestrzeni. Opanowałem się i, wypluwając piasek z ust i przecierając oczy, rozejrzałem się wokół.

To, co ujrzałem, zrobiło na mnie ogromne wrażenie: wielki, przypominający wyglądem hangar, budynek, jasno oświetlony i pełen biegających ludzi, najwyraźniej zajętych pracą i obsługą jakichś urządzeń. Najbardziej uderzył mnie fakt, iż gdyby sądzić po pracujących tutaj maszynach, miejsce to śmiało mogłoby się znajdować na którymkolwiek — z cywilizowanych światów. Było co najmniej tak nowoczesne jak wahadłowiec; po raz pierwszy od momentu przybycia do Montlay, wydawało się, że już wieki temu, zobaczyłem coś na tak wysokim poziomie technologicznym.

Staliśmy na czymś w rodzaju przezroczystej platformy, umieszczonej na szczycie potężnego tłoka opuszczającego się powoli do poziomu podłogi. Zerknąwszy w górę ujrzałem, ku swemu zdumieniu, ogromny sufit, zbudowany całkowicie z piasku i nie posiadający żadnych przęseł czy podpór. Nigdy nie udało mi się dojść, jak tego dokonano, czy był to wynik Wardenowskich czarów, czy też jakieś pole siłowe. W każdym razie niewątpliwie to właśnie rozwiązanie zadecydowało, że ani potężni charonejczycy, ani ich przyjaciele — obcy nie byli w stanie odnaleźć tego miejsca. Do diabła, sam nie byłbym w stanie go odnaleźć i to niezależnie od kierujących mną pobudek.

Kiedy już znaleźliśmy się na dole, członkowie grupy, która nas przywitała i przywiodła tutaj, szybko pozbyli się swych szat zostawiając je na platformie. Rzut oka na nich i na pracujący tutaj personel wystarczył, by dojść do wniosku, że miejscowa moda na staje charakteryzowała się prawie całkowitym ich brakiem. Zastanawiałem się, jak to przyjmą co gorliwsi i moralizujący unityci, którzy byli wśród nas.

Podeszła do nas inna, skąpo odziana grupa, w której składzie znajdowały się jednak osoby w typowych dla personelu medycznego fartuchach. Jedna z takich osób, kobieta podeszła do mnie i do Darvy.

— To wy jesteście tą dwójką z problemem przemiany? — spytała profesjonalnym tonem.

Skinęliśmy głowami.

— Jestem dr Yissim — przedstawiła się. — Proszę, pójdźcie za mną.

Szliśmy za nią w poprzek tej ogromnej hali aż do wejścia do tunelu i dalej tunelem w dół jakieś sto metrów, aż wreszcie weszliśmy do dużego, wygodnego pokoju, na którego podłodze leżały wielkie materace i praktycznie nic więcej.

— Kurację rozpoczniemy natychmiast — powiedziała nasza opiekunka. — W przeciwnym razie mielibyście tutaj spore kłopoty, chociażby ze świeżym mięsem. Usiądźcie proszę, każde na swoim materacu.

Popatrzyliśmy na siebie, wzruszyliśmy ramionami i zrobiliśmy to, co nam poleciła. Ona zaś stanęła przed nami, popatrzyła na nas kolejno, po czym dotknęła swych skroni i wydawało się, że zapadła w jakiś trans. Mimo iż znałem już tę technikę, ciągle mnie ona jeszcze zadziwiała. Ale cóż, przecież dopiero co tutaj przybyliśmy.

Stała nieruchomo przez kilka minut, a ja wyczuwałem jej moc Wardenowską, jej wa sięgające ku mnie. Wywoływało ono u mnie uczucie mrowienia i nagle poczułem się tak, jak gdybym znalazł się pod najdoskonalszym z mikroskopów. Darva odczuwała dokładnie to samo. Wreszcie nasza pani doktor wyszła ze swego transu, skinęła głową i zaczęła mamrotać coś do małego rejestratora głosu, którego przedtem w ogóle nie zauważyłem.

— Lirnik! — zawołała i ukazał się młody mężczyzna ubrany w strój szpitalny.

Nie traciła czasu na uprzejmości.

— Sześć litrów numeru czterdziestego — poleciła. — Dla każdego.

Młodzieniec skinął głową, wyszedł i po krótkiej chwili powrócił z dwoma dużymi dzbanami, pełnymi jakiegoś przezroczystego płynu. Odebrała od niego te dzbany i podeszła do nas; bez najmniejszego wzdrygnięcia i bez żadnego dziwnego chociażby spojrzenia, co odnotowałem z wielką satysfakcją — i wręczyła po dzbanie każdemu z nas: