— Zabity w drodze do mnie. — Koril skinął głową. — Jednak zdążył złożyć raport przed śmiercią, Dieter. Widział tych twoich przyjaciół, tych obcych. Powiedz mi Dieter… Cóż mogło być tak przerażającego dla człowieka takiego, jak Jatik, że nazwał to złem wcielonym? Przez kilka ostatnich lat pytanie to dręczy mnie i stanowi bodziec do działania. Jest również głównym powodem, dla którego tu jestem.
— Zło? — Korman roześmiał się. — Lord Szatana, Agent Niszczyciela pyta mnie o zło? A cóż ten drobny psychopata mógł wiedzieć na temat zła? Inni, tak… niewiarygodnie imni. Obcy w wielu znaczeniach tego sława. Ale „wcielone zło”`? Były Władca Ro,mbu, Lord Najświętszego Zakonu Bractwa mówi o złu? — ponownie się roześmiał.
— Teraz! — krzyknął Koril.
W tej samej chwili śmiech ucichł, bowiem fala Wardenowskiej mocy, co najmniej równa siłą tej, jaką widziałem na niższym poziomie, runęła z oślepiającą prędkością wprost na Kormana. Zaskoczony — a wyposażony jedynie w prosty, osobisty ekran — na naszych oczach wybuchnął płomieniem tak jasnym i intensywnym, że nie mogłem nań patrzeć.
Pozostali, nie zaangażowani w rozmowę z Korilem i mniej pewni swej macy niż ich przywódca — jakby nie było, żadne z nich nie zdołałoby zabić Korila, czy chociażby doprowadzić do jego uwięzienia — odpowiedzieli całą swą mocą. Nie zwracając uwagi na Kormana, który tymczasem padł na podłogę i zamienił się w cuchnącą kałużę, każdy z naszych czarców wziął na siebie jednego z przeciwników.
Nie byłem pewien, w jaki sposób udało im się stopić robota tego typu — robota, który był w stanie przeniknąć do Dowództwa Systemów Militarnych i przechytrzyć wszystkie urządzenia zabezpieczające, jakimi dysponowała Konfederacja. Nie miałem jednak zamiaru stać bezczynnie i zadawać pytań. Przesunąłem się powoli i ostrożnie w kierunku owej alkowy, a Darva poszła za mną. Tak, jak przypuszczaliśmy, nikt nie zwracał na nas najmniejszej uwagi.
Mimo to, po dojściu do alkowy zatrzymałem się i obejrzałem za siebie. Teraz to już nie było jedynie aa, siła woli przeciw sile woli. Czarcy Synodu parli naprzód, jednak czwórka pod kierunkiem Korila poczęła skręcać i kluczyć, tworząc przy tym jakiś skomplikowany wzór geometryczny. Jego natura i złożoność były tego rodzaju, iż począł on zakłócać równowagę powietrza pomiędzy dwiema grupami przeciwników. Choć brzmi to niewiarygodnie, ujrzałem tam drgania i falowanie, a potem wyładowania autentycznej, widzialnej energii — tworzące się elektryczne pioruny, wpierw nieuporządkowane, a następnie rozgałęziające się pionowo i… celowo.
— Na bogów! Oni tworzą swój własny wicher tabar! — krzyknęła Darva.
— Zabierajmy się stąd! Natychmiast! — zawołałem do niej i zanurkowaliśmy do alkowy.
Szczerze mówiąc, miejsce to zupełnie nie pasowało do tego, co znajdowało się na zewnątrz. Było ciemne, wilgotne i cuchnące. Stały tam jakieś meble i inne przedmioty, a poza tym urządzenia do operowania zasłonami i tym wszystkim, co znajdowało się w komnacie. Z tyłu pomieszczenia zobaczyłem korytarz rozwidlający się w dwu kierunkach; jeden prowadził wprost do widocznej nawet stąd windy. Najwyraźniej było to przejście dla personelu technicznego. Wybraliśmy ten drugi i zanurzyliśmy się w nim, słysząc za sobą huk, grzmoty i trzaski wyładowań potężnej energii. To, co się działo w tamtej komnacie, na pewno stanowiłoby widok najciekawszy w naszym życiu, jednocześnie mogło to nasze życie… znacznie skrócić.
Na końcu korytarza ujrzeliśmy, prowadzące w górę, drewniane schody. Zawahaliśmy się. Darva spojrzała na mnie.
— A gdzie jest Kira, czy Zala, czy jak tam ona się, do diabła, nazywa?
— Nie wiem — pokręciłem głową. — Nie zauważyłem. Przypuszczam, że jest tam, skąd przyszliśmy. Zapomnij o niej… na razie.
Poszedłem przodem, powoli i ostrożnie, trzymając w dłoni gotowy do użytku pistolet laserowy.
Doszedłem do szczytu schodów, zatrzymałem się i poczekałem na Darvę. Nie wiem, kogo lub co spodziewałem się tam spotkać, ale na pewno nie miał to być Yatek Morah.
Rozdział szesnasty
Meandry i zawirowanie
Darva wypaliła, nim zdołałem ją powstrzymać, ale Morach za pomocą jedynie nieznacznego ruchu dłoni odchylił tor ognia i rozproszył energię. Ciągle był w tym samym stroju, w którym go zapamiętałem — w czarnym mundurze żołnierza, choć tym razem uzupełnił go o czapkę z czerwonym otokiem. Oczy miał równie niesamowite, jak przedtem.
— Odłóżcie te zabawki — powiedział, wskazując na nasze pistolety. — Są tu zupełnie bezużyteczne… i zupełnie niepotrzebne.
Westchnąłem i wsunąłem swą broń do kabury. Darva, niepewna, zrobiła to samo. Popatrzyłem na niego, potem na Darvę i oceniłem sytuację.
— Czy mówi ci coś termin „Mroczne Poszukiwania”?
Darva wydawała się nic nie rozumieć, jednak Morah zachichotał ponuro.
— A gdzież to poznałeś to wyrażonko?
— Jestem Park Lacoch. Ten sam, którego rok temu Korman rzucił wilkom na pożarcie.
Morah wyglądał na autentycznie rozbawionego. — I po cóż mi teraz ta informacja? I tak już znam prawdziwą naturę Embuay, a także — lokalizację bazy Korila.
— Bardzo możliwe, ale to zupełnie nie moja sprawa — odparłem spokojnie. — Dano mi zadanie do wykonania i wykonałem je przy pierwszej sposobności.
I moje słowa, i mój spokój wydawały się robić na nim wrażenie.
— Być może masz rację.
— Posłuchaj… mogłem wydostać się z Bourget bezpieczną drogą, ale tego nie uczyniłem. Celowo pozwoliłem się schwytać i na dodatek zostałem odmieńcem. To chyba jakoś o mnie świadczy, niezależnie od tego, czy jest ci jeszcze potrzebna ta informacja, czy już jej nie potrzebujesz. Zbyt wysoką cenę zapłaciłem, by stać się zbędną ofiarą.
— O czym ty, do diabła, mówisz? — Darva patrzyła na mnie dość dziwnym wzrokiem.
— Przykro mi, skarbie. Tak naprawdę, jestem pragmatykiem. Wyjaśnię ci wszystko później. Powiedzmy, że Marah i ja niekoniecznie musimy być takimi przeciwnikami, na jakich wyglądaliśmy.
Popatrzyła na Moraha z nieukrywanym niesmakiem.
— Wiesz, ta twoja dziewczynka, Zala, nie okazała się dla ciebie zbyt pomocna.
Morah skinął głową, a ja poczułem niejaką ulgę, że przynajmniej na razie Darva trzyma ze mną.
— To prawda, że jak do tej pory, dziewczyna mnie nieco rozczarowała — przyznał Szef Ochrony. — Czy ona jest z wami?
— Jest tam… gdzieś — odpowiedziałem. — Nie czekaliśmy na pełne fajerwerki.
— Tak, rozumiem doskonale — odparł troszkę niespokojnym głosem. — Ilu ich tam jest?
— Koril trójka innych czarców; wszyscy bardzo dobrzy powiedziałem zgodnie z prawdą. — Plus, naturalnie, twoja dziewczyna, o ile udało jej się przeżyć to, co tam się działo.
— Hmm… Tak. Rozumiem.
Wyglądał na zmartwionego, co wielce mnie satysfakcjonowało, tym bardziej że nie podejrzewałem go o posiadanie jakichkolwiek emocji. Jego wygląd, sposób bycia i te przeklęte oczy świadczyły o takiej mocy, że przysiągłbym: jest wolny od takich ludzkich odruchów.
— A dlaczego nie pomagasz swoim współtowarzyszom… czy jak ich tan nazwać? — spytała Darva, wyczuwając to samo, co ja.
— Nikt tego ode mnie nie oczekuje — odparł rzeczowo: — Nie jestem członkiem Synodu.
— Co takiego?! Przecież Koril powiedział… — zacząłem, ale przerwał mi natychmiast.
— Powiedziałem ci już kiedyś, że jestem Szefem Ochrony. Nie powiedziałem natomiast czyjej.
— O bogowie! — jęknęła Darva. — On pracuje bezpośrednio dla tamtych!