Morah przekrzywił głowę.
— Bitwa na dole już się zakończyła — oznajmił obojętnym tonem. — Za chwilę będziemy mieć gości. Proponuję, żebyśmy udali się do tamtego pokoju i siedzieli tam bardzo cicho.
— Kto zwyciężył? — zawahałem się.
— Gdyby zwyciężył Synod, nie musielibyśmy chować się w tamtym pokoju, prawda?
To mnie przekonało. Poszedłem za nim. Darva wzruszyła ramionami i dołączyła do nas. Wiedziałem, że usiłuję dojść do tego, po czyjej stronie jesteśmy w tej chwili. Jeśli chodzi o mnie, próbowałem odgadnąć, jakie motywy kierują Morahem. Wydawało się rzeczą oczywistą, że jako przedstawiciel obcych na Charonie powinien uważać, iż w jego interesie leży utrzymanie na tronie Matuze. A przecież wyglądało na to, że za chiwalę pozwolimy Korilowi zająć jej miejsce.
Nie było jednak czasu na zbędne pytania; ledwie zdążyliśmy zamknąć drzwi, kiedy usłyszeliśmy, jak ktoś powoli wspina się na schody. Nowoprzybyły robił wrażenie zmęczonego, być może był słaby i ranny, jednak krok po kroku zbliżał się. Jeden człowiek. Tylko jeden. Wiedziałem, kim on musi być.
Usłyszeliśmy jak zatrzymuje się u szczytu schodów. Wyobraziłem sobie, że rozgląda się ostrożnie wokół. Wreszcie przeszedł obok naszych drzwi i wkrótce jego kroki ucichły w głębi korytarza.
— Pozwalasz, by ją dopadł? — odwróciłem się do Moraha.
— Być może. A być może nie. Chwileczkę… Cicho!
Na schodach usłyszeliśmy delikatniejsze, cichsze kroki. Kimkolwiek była ta osoba, na pewna była lżejsza i ostrożniejsza od tej pierwszej. Powstrzymaliśmy na chwilę oddech, po czym Morah westchnął cichutko i gestem dłoni wskazał, byśmy przeszli do tyłu pomieszczenia. Na ścianie ujrzałem tam całkiem ładny obraz przedstawiający krajobraz z jakiegoś świata, którego nie znałem. Morah nacisnął ukryty przycisk i malowidło bezszelestnie opadło w dół, odkrywając jednostronne lustro.
Zobaczyliśmy ogromny, wygodny salon, pięknie umeblowany i z doskonale wykorzystaną wolną przestrzenią. Wszędzie dookoła stały rzeźbi i wisiały obrazy, wśród których rozpoznałem zaginione skarby sztuki naszej rasy. Czułem instynktownie, iż mam do czynienia z oryginałami.
Na kanapie, odziana w spodnie, sandały i purpurową koszulę bez rękawów, siedziała Aeolia Matuze. Była to bez wątpienia ona; wyglądała dokładnie tak samo, jak na obrazach i zdjęciach. Bardzo swobodna, z nogą założoną na nogę, siedziała i paliła papierosa w długiej cygarniczce. Nie wyglądała ani na szczególnie zmartwioną, ani nawet na zaniepokojoną.
— Mam nadzieję, że to pomieszczenie jest dźwiękoszczelne — odezwałem się cicho do Moraha.
— Absolutnie dźwiękoszczelne — skinął głową. Mam jednak połączenie i mikrofon działający w jedną stronę.
— Wygląda doskonale, jak na swój wiek — zauważyłem. — Robot?
— Ależ nie. Po prostu stosuje odpowiedni czar. Nie jesteśmy jeszcze przygotowani na robota w roli Lorda Rombu.
— Po co robić ze wszystkich roboty? — powiedziała Darva złośliwym tonem. — Przecież w ten sposób twoje stanowisko stanie się zbędne.
— Niewłaściwie pojmujesz nasze motywy — odparł Morah, nie zwracając uwagi na jej sarkazm. — Roboty są bronią i w pewnym sensie, łapówką; mają one jednak swoje ograniczenia. Jako broń i jako łapówka są cenne ze względu na doskonalsze umiejętności, jakie oferują. Jednocześnie jednak oznaczają dla ludzi śmierć, a z powodu tego, co zabierają, oznaczają także śmierć ludzkiej cywilizacji. Być może kiedyś to zrozumiesz. Teraz jednak… patrz uważnie.
— Czy wiesz, co się wydarzy? — spytała Darva.
— Nie mam najmniejszego pojęcia — pokręcił głową. — Powinno to jednak być… interesujące. Bo widzisz, te apartamenty są obojętne pod względem wa. Nie tylko nie ma wa w niczym, co tu się znajduje, to na dodatek odpowiednie środki chemiczne tłumią zmysł wa, jeśli ktoś takowy w ogóle posiada. To bardzo złożony proces i musi on być… importowany, jeśli wiesz co mam na myśli.
Skinąłem głową.
— I dlatego nie możecie stosować go wszędzie w tym budynku.
— Także dlatego, że bardzo trudno go wyprodukować, i że nie działa on w przypadku wszystkich powierzchni. Niemniej… teraz uważajcie.
Aeolia Matuze nachyliła się do przodu i strząsnęła popiół z papierosa do bogato zdobionej popielniczki, po czym odwróciła się w kierunku znajdujących się po prawej stronie drzwi. Pojawiła się w nich jakaś postać, którą ledwie z wielkim trudem mogliśmy rozpoznać.
Jej ubranie było spalone, a twarz — cała nie osłonięta niczym skóra — była sczerniała jak u kogoś, kto przebywał zbyt długo pod palącymi promieniami słońca na pustyni. Widok był okropny. Postać stała niepewnie w drzwiach wpatrując się w kobietę.
Aeolia Matuze zrobiła zaskoczoną minę.
— Tulisiu! Mój ty biedaku! Cóż oni ci zrobili?
— Dawno się nie widzieliśmy, Aeolio — powiedział Tulio Koril zmęczonym głosem.
— Ojej! Chodź tutaj! Usiądź w fotelu i odpręż się! Napijesz się czegoś?
Scena ta wprawiła nas w osłupienie, ale usłyszeliśmy suchy śmiech Korila.
— Masz jeszcze to wino? To dobre, białe?
Wstała, podeszła do barku, sięgnęła po butelkę, nalała pełen kielich wina i zaniosła mu do fotela. Przyjął kielich, wypił kilka dużych łyków, a następnie sączył powolutku resztę napoju. Rzeczywiście wino wydawało się wpływać na niego odprężająco.
Aeolia Matuze usiadła ponownie na kanapie naprzeciw niego, i obserwowała go w milczeniu. Nie okazywała trwogi; nie była ani wstrząśnięta wizytą swego poprzednika, ani też wizyta ta nie wydawała się jej przerażać, co oznaczało, że musiało być w tym wszystkim coś, czego nie rozumieliśmy, a przynajmniej było tam coś, o czym sam Koril nie miał do końca pojęcia. Przypomniała mi się uwaga Moraha, która wskazywała, iż w tym pomieszczeniu są oni sobie równi, jeśli chodzi o wa, bowiem żadne z nich go tam nie posiada.
Aeolia Matuze robiła wrażenie autentycznie zatroskanej.
— Powiedz mi… te oparzenia. Czy bardzo bolą?
— Nie jest tak źle. — Koril wzruszył ramionami. Cały jestem trochę zesztywniały. Sądzę, że to wpływ szoku, ale nie jest to nic takiego, z czym nie mógłbym sobie poradzić.
Skinęła głową, robiąc przy tym zadowoloną minkę. — Wiesz, kochałam cię przez całe lata, jednak nigdy bardziej niż dziś. To, czego dokonałeś, jest niewiarygodne, Tulisiu. Żaden inny człowiek nie byłby w stanie tego dokonać.
— Wiedziałaś, że wrócę.
Skinęła głową.
— Wiedziałem, że jeśli ktokolwiek mógłby to uczynić, to ty byłbyś tym kimś. Powiedz mi, jak ci się udało pokonać Synod? Jego członkowie potrafili rwać stalowe sztaby, wystrzeliwać się w próżnię… robić rzeczy, w które trudno by ci było uwierzyć. A poza tym posiadali swe pełne moce!
— I na tym polegał twój problem — rzekł Koril, pociągając z kielicha. — Gdyby nie zachowali swej mocy wa, byliby jako członkowie Synodu bezużyteczni. A skoro ją zachowali, musieli posiadać to wa w swoich molekułach, tak jak i ty, i ja. A wa jest wa.
— Ale przecież oni byli praktycznie niedostępni i nieprzenikalni!
— Wiesz Aeolio, z czego jesteśmy zbudowani? roześmiał się. — Ze związków chemicznych. Wiesz, z czego obudowana jest skała? Również ze związków chemicznych. Zasadą jest bowiem, że jeśli się jest materią, to musi się być z czegoś zbudowanym. Ze związków chemicznych. Ze szczególnej mieszanki związków chemicznych. A skoro już się wie, jak coś jest zbudowane i wie się również, że wa znajduje się w każdej molekule, to ten materiał, czymkolwiek on był, nie różnił się od normalnego ciała ludzkiego. Nie różnił się. A ja miałem jego próbkę odpowiednio wcześniej. Kazałem ją poddać analizie. Muszę przyznać, że wynik mnie zaskoczył. Przestawienie jednego tylko małego atomu w jego podstawowej strukturze powodowało, że całość zmieniała się w inną, równie niesamowitą substancję… taką jednak, którą można było całkiem nieźle palić i topić. Czy to nie miło, Aeolio, wiedzieć, że czary to nic innego jak podstawowa chemia?