Выбрать главу

– Innymi słowy: zadzieram nosa?

– A więc nici z randki w samolocie? Nie zmienisz zdania?

– Raczej nie.

Westchnął ciężko.

– No to trudno. Wyczerpałem wszystkie możliwości.

– Wiem. Zaczynasz się powtarzać.

– Helen też tak twierdzi.

Spojrzała na niego zaskoczona.

– Helen daje ci rady, jak masz mnie podrywać?

– Powiedziała, że nie może już patrzeć na faceta, który bezskutecznie wali głową w mur.

Oboje roześmiali się, wychodząc z windy i podążając do b’ura. Był to beztroski śmiech pary przyjaciół, którzy wiedzieli, Ze chodzi tylko o żarty. Mając tego świadomość, nie ranili wzajemnie swoich uczuć, nie angażowali się emocjonalnie. Taki niewinny flirt chronił ich przed poważnym romansem. On zapraszał ją żartobliwie na randkę, ona mu odmawiała i cały zespół miał zabawę.

Było już wpół do szóstej i wszyscy skończyli pracę. Weszli oboje do swoich gabinetów. Catherine powiesiła na drzwiach fartuch i sięgnęła po torebkę, gdy nagle zaświtałajej pewna myśl.

Przeszedłszy przez korytarz, wsunęła głowę do gabinetu Petera. Przeglądał jakieś wykresy. Miał okulary na czubku nosa. W jego gabinecie nie było takiego porządku jak u niej. Panował tam nieopisany bałagan. Kosz na śmieci wypełniały papierowe samoloty, a na krzesłach leżały sterty książek i czasopism lekarskich. Jedną ze ścian zasłaniał niemal całkowicie przerośnięty filodendron. W dżungli liści wisiały dyplomy Petera, świadczące o jego tytułach naukowych: inżyniera lotnictwa z MIT i doktora medycyny z Harvardu.

– Peter? – zaczęła niepewnie Catherine. – To głupie pytanie…

– A więc trafiłaś na właściwego człowieka – stwierdził, spoglądając zza okularów.

– Czy wchodziłeś do mojego gabinetu?

– Powinienem zadzwonić do adwokata, zanim odpowiem?

– Przestań. Mówię poważnie.

Peter wyprostował się i spojrzał jej w oczy.

– Nie wchodziłem. Dlaczego pytasz?

– Mniejsza z tym. To nic ważnego. – Odwróciwszy się, usłyszała skrzypienie krzesła. Peter wstał zza biurka i podążył za nią do gabinetu.

– Co się dzieje? – zapytał.

– Jestem rozdrażniona, to wszystko. Denerwuje mnie, gdy rzeczy nie są na swoim miejscu.

– Co na przykład?

– Mój fartuch. Zawsze wieszam go na drzwiach i nie wiadomo jakim cudem trafia na szafkę albo na krzesło. Pytałam Helen i inne sekretarki. Mówią, że go nie ruszały.

– Może sprzątaczka?

– Dostaję też szału, że nie mogę znaleźć stetoskopu.

– Całkiem go wcięło?

– Musiałam prosić przełożoną pielęgniarek, żeby pożyczyła mi swój.

Peter zmarszczył brwi i rozejrzał się po pokoju.

– O, leży tam. Na półce. – Podszedł do regału i sięgnął po zwinięty w spiralę stetoskop.

Odebrała go od niego w milczeniu, jakby pierwszy raz widziała ten przedmiot na oczy. Wyglądał na jej dłoni jak czarny wąż.

– Hej, o co chodzi? – zaniepokoił się Peter.

Catherine westchnęła ciężko.

– Chyba jestem przemęczona. – Włożyła stetoskop do lewej kieszeni fartucha, tam gdzie zawsze go trzymała.

– Tylko tyle? A może to coś więcej?

– Muszę wracać do domu. – Wyszła z gabinetu. Peter ruszył za nią na korytarz.

– Czy to ma coś wspólnego z wizytą policji? Posłuchaj, jeśli masz kłopoty, jeśli mógłbym ci w czymś pomóc…

– Dzięki, nie potrzebuję pomocy. – Słowa zabrzmiały bardziej oschle, niż zamierzała, i natychmiast pożałowała swojej reakcji. Peter nie zasługiwał na taką odpowiedź.

– Nie miałbym nic przeciwko temu, gdybyś od czasu do czasu poprosiła mnie o przysługę – rzekł cicho. – W końcu pracujemy razem i jesteśmy partnerami, prawda?

Catherine milczała.

– Do zobaczenia rano – powiedział, zamierzając wrócić do swojego gabinetu.

– Peter?

– Słucham?

– Jeśli chodzi o powód wizyty tych ludzi z policji…

– Nie musisz mi nic mówić.

– Chyba powinnam. Inaczej będziesz się nad tym cały czas zastanawiał. Przyszli zapytać mnie o ofiarę zabójstwa. W czwartek w nocy zamordowano jakąś kobietę. Sądzili, że mogłam ją znać.

– A znałaś ją?

– Nie, to była pomyłka. – Westchnęła ciężko. – Po prostu pomyłka.

Catherine zaryglowała drzwi i założyła łańcuch. Była to jedna z linii obrony przed nieznanym złem, które czaiło się za murami. Zabarykadowawszy się w mieszkaniu, zdjęła buty, położyła torebkę i kluczyki samochodowe na stoliku z drewna wiśniowego i przeszła boso przez salon, wyłożony grubym białym dywanem. Dzięki klimatyzacji w mieszkaniu panował przyjemny chłód. Na zewnątrz było ponad trzydzieści stopni, ale w jej domu temperatura nie przekraczała nigdy latem dwudziestu dwóch, a zimą nie spadała poniżej dwudziestu. W życiu tak niewiele daje się z góry zaplanować, ona jednak starała się w miarę możliwości utrzymać w nim jakiś ład. Wybrała budynek z dwunastoma mieszkaniami przy Common-wealth Avenue, ponieważ był zupełnie nowy i miał bezpieczny garaż. Nie dorównywał urodą zabytkowym ceglanym kamienicom w Back Bay, ale lokatorów nie nękały przynajmniej typowe dla starych budynków awarie kanalizacji lub instalacji elektrycznej. Catherine nie lubiła żyć w niepewności. W jej mieszkaniu panował idealny porządek. Z wyjątkiem kilku zaskakujących barwnych elementów umeblowane było w większości na biało. Biała kanapa, białe dywany, białe kafelki. Kolor czystości. Nieskalany, dziewiczy.

Rozebrała się w sypialni, powiesiła na wieszaku spódnicę i odłożyła na bok bluzkę, by zanieść ją do pralni, po czym włożyła luźne spodnie i jedwabną bluzeczkę bez rękawów. Gdy wchodziła boso do kuchni, czuła się spokojna i opanowana.

W ciągu dnia było inaczej. Wizyta policji tak ją zdenerwowała, że przez całe popołudnie popełniała głupie błędy’ Sięgała po nieodpowiedni formularz albo wpisywała niewłaściwą datę na karcie. Te drobne omyłki były jednak jak zmarszczki na powierzchni silnie wzburzonej wody. Przez ostatnie dwa lata udawało jej się nie wracać myślami do tego, co zaszło w Savannah. Czasem nagle i bez ostrzeżenia w pamięci ożywał jakiś koszmarny obraz, ale wtedy koncentrowała od razu uwagę na czymś innym. Dziś nie mogła uciec od wspomnień. Nie potrafiła udawać, że tamte wydarzenia nie miały miejsca.

Czuła pod bosymi stopami chłód kafelków. Zrobiła sobie drinka z wódką i popijała go, trąc parmezan i siekając pomidory, cebulę i zioła. Nie jadła nic od śniadania i alkohol przenikał wprost do jej krwiobiegu. Odczuwała przyjemne odurzenie. Równomierne stukanie noża o deskę do krojenia i zapach świeżej bazylii i czosnku działały na nią kojąco. Gotowanie było terapią.

Boston przypominał o tej porze kipiący kocioł, pełen stłoczonych samochodów i podenerwowanych ludzi, a tymczasem ona, oddzielona od miasta okienną szybą, usmażyła spokojnie pomidory na oliwie z oliwek, nalała sobie szklaneczkę chianti i ugotowała w garnku wodę na makaron. Z kratki wentylacyjnej wylatywało z sykiem chłodne powietrze.

Postawiwszy na stole makaron, sałatkę i wino, usiadła i zaczęła jeść kolację przy dźwiękach muzyki Debussy’ego. Mimo że była głodna i starannie przyrządziła posiłek, nic jej nie smakowało. Zmuszała się do jedzenia, ale wszystko stawało jej w gardle, jakby połknęła coś gęstego i lepkiego. Nawet wypiwszy drugą szklaneczkę chianti, nie pozbyła się tego nieprzyjemnego uczucia. Odłożyła widelec i spojrzała na niedojedzoną kolację. Muzyka opływała ją wezbranymi falami.

Ukryła twarz w dłoniach. Początkowo nie wydawała z siebie żadnego głosu, jakby skrywała swój ból tak głęboko, że nie potrafiła go już wydobyć na światło dzienne. Potem z jej ust wyrwał się cieniutki pisk. Wciągnęła głęboko powietrze i wy-buchnęła płaczem, uzewnętrzniając cierpienia, które znosiła Przez dwa lata. Przeraziła ją gwałtowność własnych emocji; nie potrafiła nad nimi zapanować. Nie umiała przewidzieć, jak głęboko sięga jej ból i czy kiedykolwiek zdoła się uspokoić. Płakała, aż rozbolało ją gardło, aż poczuła skurcze w płucach, odizolowana od świata w swym hermetycznym mieszkaniu.