Выбрать главу

Zastanawiałem się, w jaki sposób można wykroić ludzkie serce, dysponując tylko kamiennym nożem?

To pytanie dręczyło mnie, gdy szedłem po południu ulicą Alameda, nie zwracając uwagi na brudnych wyrostków, którzy wlekli się za mną, żebrząc o pieniądze. Gdy zrozumieli, że nie wzbudząmojej litości swymi piwnymi oczami i szerokimi uśmiechami, przestali mi towarzyszyć. Miałem wreszcie trochę spokoju – o ile w hałaśliwym Meksyku jest to w ogóle możliwe. Znalazłem kafejkę i usiadłem przy stoliku na powietrzu, sącząc mocną kawę. Byłem jedynym klientem, który nie uciekał przed słońcem. Uwielbiam upał. Przynosi ulgę mojej spękanej skórze. Pożądam go jak gad gorącego kamienia. Tak więc w ten skwarny dzień piłem kawę, analizując budowę ludzkiej klatki piersiowej i rozmyślając, jak się najlepiej dostać do pulsującego w jej wnętrzu skarbu.

Aztekowie uśmiercali podobno swe ofiary szybko, nie zadając im zbędnych cierpień, i to stanowi pewien problem. Wiem, że trudno jest uporać się z mostkiem, który chroni serce jak tarcza. Kardiochirurdzy robią pionowe nacięcie przez środek klatki piersiowej i tną go na pół piłą. Mają asystentów, którzy pomagają im rozdzielić na dwie połowy kości, i korzystają z wymyślnych narzędzi z nierdzewnej stali, by poszerzyć rozstęp między nimi.

Aztecki kapłan, dysponując tylko kamiennym nożem, miałby trudności ze stosowaniem takich metod. Musiałby rozłupywać mostek dłutem, a ofiara wyrywałaby się wtedy i krzyczała.

Nie, serce wydobywano w jakiś inny sposób.

Może robiono poziome nacięcie z boku, między żebrami? Z tym także byłyby problemy. Ludzki szkielet ma mocną konstrukcję, potrzeba więc siły i specjalistycznych narzędzi, chcąc rozsunąć dwa żebra na tyle szeroko, by włożyć między nie rękę. Może sensowniej byłoby spróbować od dołu? Kapłan mógł błyskawicznie rozciąć brzuch ofiary i sięgnąć przez przeponę do serca. Ale wtedy wnętrzności wylałyby się. na ołtarz, a tego nie widać na żadnym z rysunków przedstawiających rytualne obrzędy Azteków.

Książki to cudowna rzecz. Można dowiedzieć się z nich wszystkiego, nawet tego, jak bez szczególnych trudności wykroić serce za pomocą kamiennego noża. Znalazłem odpowiedź na nurtujące mnie pytanie w podręczniku zatytułowanym Ofiary z ludzi i sztuka wojenna. Napisał go naukowiec (cóż, na uniwersytetach zajmująsię teraz ciekawymi sprawami!), niejaki Sherwood Clarke, którego bardzo bym chciał kiedyś poznać.

Moglibyśmy wiele się od siebie wzajemnie nauczyć.

Aztekowie, jak twierdzi pan Clarke, wycinali serce, stosując poprzeczną torakotomię. Nacina się klatkę piersiową zaczynając między drugim a trzecim żebrem, po jednej stronie mostka i przechodzi na jego drugą stronę. Kość zostaje złamana poprzecznie, najprawdopodobniej wskutek silnego uderzenia dłutem. Powstaje ziejąca rana. Płuca ulegają natychmiast zapaści pod działaniem powietrza. Ofiara szybko traci przytomność, ale jej serce nadal bije. Kapłan sięga do klatki piersiowej, przecinając tętnice i żyły. Chwyta pulsujące ciągle, zakrwawio-ne serce i unosi je w górę.

Tak opisał to Bemardino de Sahagun w swojej Historii Nowej Hiszpanii:

Składający ofiarę kapłan przynosił trzcinę, Wtykał ją do piersi jeńca w miejscu, gdzie było serce, i zanurzał we krwi.

Później unosił ją w górę, ku słońcu.

Mówiono, że gasi jego pragnienie.

Zwycięzca zabierał potem krew jeńca

W zielonej czarze o zdobionych piórami brzegach.

Wlewali mu ją tam kapłani,

Wkładając do środka pustą trzcinę, także ozdobionąpiórami,

I zwycięzca odchodził, aby nakarmić demony.

Nakarmić demony.

Jakże bogata jest symbolika krwi.

Myślę o tym, zasysając pipetką jej cienką jak igła strużkę. Mam wokół siebie stojaki z probówkami. Słyszę szum aparatury. Starożytni uważali krew za świętą substancję, źródło życia, pokarm dla upiorów. Podzielam ich fascynację, choć wiem, że to tylko biologiczny płyn, komórki zawieszone w plazmie, materiał, z którym codziennie pracuję.

W ciele przeciętnego, ważącego siedemdziesiąt kilogramów człowieka, jest zaledwie pięć litrów krwi. Z tego czterdzieści pięć procent stanowią komórki, a resztę plazma, chemiczna zawiesina, złożona w dziewięćdziesięciu pięciu procentach z wody, a w pozostałych pięciu z protein, elektrolitów i odżywek. Można by rzec, że analizując poszczególne składniki krwi, pozbawia się ją mistycznego charakteru, ale nie podzielam tej opinii. Właśnie w ten sposób odkrywa się jej cudowne właściwości.

Brzęczyk sygnalizuje, że test został wykonany. Odbieram wydruk i przyglądam się wynikom.

Już na pierwszy rzut oka dowiaduję się wielu rzeczy o niejakiej Susan Carmichael, której nigdy nie spotkałem. Ma niski hematokryt – zaledwie 28, gdy powinno być 40. Cierpi na anemię, bo brakuje jej czerwonych krwinek, które dostarczają tlenu. Właśnie hemoglobina, zawarta w tych komórkach o kształcie krążka, nadaje naszej krwi czerwony kolor, zabarwia na różowo paznokcie i powoduje piękny rumieniec na twarzy dziewczyny. Paznokcie pani Carmichael sążółtawe, a uniósłszy jej powiekę, można by zobaczyć bladą spojówkę. Z powodu anemii jej serce musi pracować intensywniej, tłocząc do tętnic rozrzedzoną krew, przystaje więc ciągle na schodach, aby zaczerpnąć tchu. Wyobrażam sobie, jak idzie pochylona, chwytając się ręką za gardło i ciężko dysząc. Każdy, kto ją mija, widzi, że jest chora.

Mnie wystarczy spojrzeć na jej wyniki.

To jeszcze nie wszystko. Na podniebieniu ma czerwone plamki. Pękają jej naczynia krwionośne w błonie śluzowej. Może nawet nie zdaje sobie z tego sprawy. Być może zauważyła takie wybroczyny w innych miejscach na ciele, pod paznokciami albo na nogach. Może odkrywa dziwne siniaki na rękach i udach i nie rozumie, skąd się wzięły? Czyżby uderzyła się o drzwi samochodu? Albo dziecko szturchnęło ją piąstką? Szuka zewnętrznych przyczyn, gdy w istocie winna jest jej krew.

Ma liczbę trombocytów na poziomie dwudziestu tysięcy. Powinno ich być dziesięć razy więcej. Bez płytek krwi – drobnych komórek, które ułatwiają krzepnięcie – po najlżejszym uderzeniu zostaje siniak.

Z tego skrawka cienkiego papieru można odczytać jeszcze o wiele więcej.

Patrzę na liczbę białych krwinek i znajduję wyjaśnienie jej problemów. Aparatura wykryła obecność mieloblastów, prymitywnych komórek, które nie należą do krwiobiegu. Susan Car-michael ma mieloblastyczną białaczkę.

Wyobrażam sobie jej życie w ciągu najbliższych miesięcy. Widzę, jak leży na stole zabiegowym, zamykając oczy z bólu, gdy wbijają jej igłę w szpik kości biodrowej.

Widzę, jak wypadają jej garściami włosy, aż pogodzi się z tym, co nieuchronne, i pozwoli ogolić sobie głowę.

Widzę, jak klęczy rano nad miską klozetową i wpatruje się całymi dniami w sufit, żyjąc w świecie ograniczonym do czterech ścian sypialni.

Krew jest magicznym płynem, który utrzymuje nas przy życiu. Ale dla Susan Carmichael stała się wrogiem. Płynie w jej żyłach jak trucizna.

Wiem o niej to wszystko, choć nigdy się nie spotkaliśmy.

Dostarczam natychmiast faksem wyniki badań jej lekarzowi, umieszczam raport z laboratorium w koszu z dokumentami do wysyłki i sięgam po następną probówkę. Kolejny pacjent, kolejna porcja krwi.

Związek między krwią a życiem znano od zarania dz,iejów-Starożytni nie wiedzieli, że krew powstaje w szpiku i że składa się w większości z wody, ale doceniali jej znaczenie dla rytualnych ofiar. Aztekowie używali szpikulców z kości i igieł z agawy do przebijania skóry i upuszczania krwi. Przekłuwali sobie wargi, język lub tors, by ofiarowywać ją bogom. Dziś takie samookaleczenie uznano by za coś chorobliwego i groteskowego, za przejaw obłędu.