– Jakie wnioski wyciągamy z tego seansu? – spytał Marquette.
– Nie twierdzę, że ona nie wierzy w to, co mówi – oświadczył Zucker. – I że nie ma tego wszystkiego w pamięci. Jeśli powie się dziecku, że na podwórku był słoń, po jakimś czasie uwierzy w to tak mocno, że potrafi opisać jego trąbę, kawałki słomy na grzbiecie, złamany kieł. Wytwór wyobraźni staje się rzeczywistością.
– Nie możemy całkowicie dyskredytować jej wspomnień – stwierdził Moore. – Może pan jej nie wierzyć, ale nasz sprawca wyraźnie się nią interesuje. To, co zapoczątkował Capra, ma swój dalszy ciąg.
– Ktoś go naśladuje? – spytał Marquette.
– Albo miał wspólnika – powiedział Moore. – Zdarzały się już podobne przypadki.
Zucker skinął głową.
– Wśród morderców dość często się to zdarza. Uważamy zwykle, że seryjni zabójcy to samotne wilki, ale sprawcami jednej czwartej tego typu zabójstw są przestępcy działający wspólnie. Zarówno Henry Lee Lucas, jak i Kenneth Bianchi mieli partnerów. W ten sposób łatwiej im działać; schwytać ofiarę i kontrolować sytuację. Polują razem, aby mieć gwarancję powodzenia.
– Jak wilki – zauważył Moore. – Może Capra brał z nich przykład?
Marquette wziął do ręki pilota do magnetowidu, przewinął taśmę do tyłu i włączył ją. Na ekranie pojawiła się Catherine. Siedziała z zamkniętymi oczami i opuszczonymi ramionami.
„Kto wypowiada te słowa, Catherine? Kto mówi: «Teraz moja kolej, Capra»? Nie wiem. Nie znam tego głosu”.
Marquette zatrzymał taśmę i twarz Catherine zastygła na ekranie. Spojrzał na Moore’a, mówiąc:
– Minęły ponad dwa lata, odkąd została napadnięta w Savannah. Dlaczego wspólnik Capry miałby czekać tyle czasu.
Dlaczego zaczął działać właśnie teraz?
Moore pokiwał głową.
– Też się nad tym zastanawiałem. Chyba znam odpowiedź. – Otworzył skoroszyt, który przyniósł na spotkanie i wyjął artykuł wydarty z Boston Globe. – To ukazało się siedemnaście dni przed zabójstwem Eleny Ortiz. Reportaż o kobietach-chirurgach z Bostonu. Poświęcony w jednej trzeciej doktor Cordell, jej karierze i osiągnięciom. Z załączonym kolorowym zdjęciem. – Podał fragment gazety Zuckerowi.
– To interesujące – przyznał Zucker. – Co pan widzi, Moore, patrząc na tę fotografię?
– Atrakcyjną kobietę.
– A poza tym? Co wyraża jej postawa, spojrzenie?
– Pewność siebie. – Moore zawahał się. – I dystans.
– Właśnie. To kobieta sukcesu. Z założonymi rękami i podniesioną dumnie głową. Nietykalna. Niedostępna dla większości śmiertelników.
– Do czego pan zmierza? – spytał Marquette.
– Proszę pomyśleć, co podnieca naszego sprawcę. Okaleczone kobiety, skażone przez gwałt. W symboliczny sposób pokonane. I oto widzi Catherine Cordell, kobietę, która zabiła jego wspólnika, Andrew Caprę. Nie przypomina okaleczonej ofiary.
Na tym zdjęciu wygląda jak zdobywczyni. Jak pan sądzi, co on czuł, kiedy to zobaczył? – Zucker spojrzał pytająco na Moore’ a.
– Gniew.
– Raczej dziką, niepohamowaną wściekłość. Gdy opuściła Savannah, wyruszył za nią do Bostonu, ale nie mógł jej dopaść, bo dobrze się zabezpieczyła. W oczekiwaniu na stosowną chwilę zabija inne kobiety. Wyobraża sobie zapewne, że Cordell jest słabą, okaleczoną istotą, i gdy nadejdzie pora, stanie się jego łupem. Pewnego dnia rozkłada gazetę i zamiast ofiary widzi na zdjęciu tę wyniosłą sukę. – Zucker oddał artykuł Moore’owi. – Nasz chłopaczek próbuje ją zastraszyć, aby straciła pewność siebie.
– Jaki ma w tym cel? – spytał Marquette.
– Chce sprowadzić ją do takiego poziomu, żeby była dla niego dostępna. Atakuje tylko kobiety, które zachowują się jak ofiary. Które są tak okaleczone i upokorzone, że nie czuje się przez nie zagrożony. Jeśli rzeczywiście Andrew Capra był jego wspólnikiem, nasz sprawca kieruje się jeszcze jednym: żądzą zemsty za to, co Cordell zniszczyła.
– Do czego prowadzi nas zatem teoria o istnieniu tajemniczego wspólnika? – spytał Marquette.
– Jeśli Capra nie działał sam – stwierdził Moore – musimy wrócić do tego, co zaszło w Savannah. Znaleźliśmy się w ślepym zaułku. Przesłuchaliśmy prawie tysiąc osób i nie mamy żadnych podejrzanych. Chyba pora przyjrzeć się ludziom z otoczenia Andrew Capry. Sprawdzić, czy ktoś z nich nie pojawił się w Bostonie. Frost rozmawia już przez telefon z detektywem Singerem z Savannah. Może tam polecieć i przejrzeć materiał dowodowy.
– Dlaczego Frost?
– A czemu nie?
Marquette spojrzał na Zuckera.
– Błądzimy po omacku?
– Czasem i w ten sposób odnajduje się drogę.
Marquette skinął głową.
– W porządku. Niech będzie Savannah.
Moore zamierzał wyjść, lecz zatrzymał się, gdy Marquette powiedział:
– Może pan chwilę zostać? Musimy porozmawiać. – Gdy Zucker wyszedł z gabinetu, Marquette zamknął drzwi i oznajmił: – Nie chcę, żeby do Savannah leciał detektyw Frost.
– Mogę spytać dlaczego?
– Chcę tam wysłać pana.
– Frost jest już przygotowany do wyjazdu.
– Nie chodzi o niego. Chcę, żeby pan na jakiś czas stąd zniknął.
Moore milczał, wiedząc, do czego porucznik zmierza.
– Spędzał pan ostatnio wiele czasu z Catherine Cordell – stwierdził Marquette.
– Odgrywa w tym dochodzeniu kluczową rolę.
– Za długo pan z nią przebywa. We wtorek był pan u niej o północy.
To Rizzoli. Ona o tym wiedziała, pomyślał Moore.
– W sobotę byliście razem do rana. Co się właściwie dzieje?
Moore milczał. Cóż mógł odpowiedzieć? Owszem, posunąłem się za daleko, ale nie mogłem się oprzeć.
Marquette oparł się o krzesło z wyrazem głębokiego rozczarowania.
– Trudno mi uwierzyć, że właśnie z panem o tym rozmawiam. – Westchnął ciężko. – Musi się pan wycofać. Zajmie się nią ktoś inny.
– Ale ona mi ufa.
– Czy tylko tyle was łączy? Zaufanie? Słyszałem, że o wiele więcej. Nie muszę chyba panu mówić, jakie to niestosowne. Widzieliśmy obaj, jak takie rzeczy zdarzały się innym policjantom. To zawsze źle się kończy. Teraz jest pan jej potrzebny. Wasze szaleństwo potrwa dwa tygodnie, może miesiąc. Potem obudzicie się któregoś ranka i będzie po wszystkim. Pozostanie rozgoryczenie i żal, że do tego doszło. – Marquette przerwał, czekając na odpowiedź, ale Moore milczał. Po chwili dodał: – Poza tym komplikuje to śledztwo. I jest cholernie żenujące dla całego wydziału. – Machnął wymownie ręką w kierunku drzwi. – Niech pan leci do Savannah i trzyma się z daleka od doktor Cordell.
– Muszę jej wyjaśnić…
– Proszę nawet do niej nie dzwonić. Dopilnujemy, żeby się wszystkiego dowiedziała. Zastąpi pana Crowe.
– Tylko nie on! – zaprotestował stanowczo Moore.
– Więc kto?
– Frost – odparł z ciężkim westchnieniem. – Niech będzie Frost.
– W porządku. Proszę jechać na lotnisko. Wyjazd z miasta dobrze panu zrobi. Jest pan pewnie na mnie wściekły, ale to najlepsze rozwiązanie.
Moore zdawał sobie z tego sprawę. Czuł się tak, jakby pokazano mu lustro, w którym zobaczył upadłego świętego Tomasza, powalonego przez własne żądze. Był zły, bo nie mógł się wyprzeć swojej winy. Zachowywał milczenie, dopóki nie opuścił gabinetu Marquette’a, ale gdy tylko zobaczył siedzącą przy biurku Rizzoli, nie potrafił powstrzymać eksplozji.
– Gratuluję! – wybuchnął. – Odegrałaś się. Przyjemnie jest się mścić, prawda?
– Słucham?
– Powiedziałaś Marquette’owi.
– Cóż, nawet jeżeli, nie byłam pierwszą osobą, która donosi na partnera.